„Gone with the sleaze” – Mandingo 1975.
Rozwijający się od początku lat 70’ nurt blaxploitation, zdominowany był przez B klasowe kino gatunków. Podejmowane przez ambitnych, czarnoskórych reżyserów nieliczne próby pójścia drogą nieskrępowanej, autorskiej wypowiedzi, napotykały na liczne przeszkody: rebeliancki dramat polityczno -konspiracyjny „The Spook Who Sat by the Door” Ivana Dixona z 1973 (z funkowym soundtrackiem Herbiego Hancocka), padł ofiarą nalotu FBI. Kopie filmu opieczętowano i przez wiele lat pozostawał on dostępny w wąskim, pirackim obiegu. Z kolei hermetyczne dzieło, Billa Gunna „Ganja and Hess” z tego samego roku, łączące antropologię religii, wampiryzm i próby dotarcia do jądra „czarnej świadomości” weszło na ekrany w wersji potwornie okaleczonej (ze 110 minut filmu wycięto ponad pół godziny).
Zatem, gdy około połowy lat 70-tych, kino blaxploitation zaczęło wyłaniać się z przypisanego mu getta, trafiając pod mainstreamowe strzechy, też postawiono na gatunkowość. Przy zwiększonych budżetach, zapewniono kolejnym produkcjom reżyserską rękę doświadczonych wiarusów, jak kojarzony z serią wczesnych Bondów Terence Young (którego „The Klansman” z 1974 roku miał w obsadzie Lee Marvina, Richarda Burtona, O. J. Simpsona i Lindę Evans), czy właśnie Richard Fleischer („Soylent Green”, „Mr. Majestyk”), ekranizujący wydaną w 1957 r. powieść Kyle’a Onstotta pod tym samym tytułem – której wersja sceniczna już na początku lat 60-tych wystawiana była w Nowym Jorku z udziałem Dennisa Hoppera. Jednak tym razem na widowni zawrzało.
„Mandingo” wstrząsnął publicznością nie na żarty, prowokując skrajne opinie krytyków z przewagą potępień. Roger Ebert dał jedną gwiazdkę i nazwał film „rasistowskim śmieciem”, szydząc z grającego jedną z ról Jamesa Masona (który brał wtedy każdą ofertę ponieważ goniły go zaległe alimenty), że chyba lepiej byłoby mu iść siedzieć. Z kolei pierwszy poważny analityk kina gore in spe, Robin Wood przyjął „Mandinga” entuzjastycznie. Gdzie zatem tkwi przyczyna tak gwałtownego odzewu i polaryzacji stanowisk? Odpowiedź nie nastręcza trudności, gdyż wyziera dosłownie z każdego kadru tego filmu; „Mandingo” zamordował jeden z najdłużej inkubowanych amerykańskich mitów, a mianowicie „sen o szczęśliwym dzieciństwie” narodu, którego wiek niewinności zeswatano nieodwracalnie z tą jedyną na Ziemi bukoliczną krainą, gdzie lud szlachetny, a dumny: dziewiętnastowiecznym, niewolniczym Południem. Utrzymana (o ironio) w „staro hollywoodzkim”, zachowawczym stylu narracyjnym melodramatyczna opowieść, bez żenady wymiotła całą cuchnącą, southernową bardachę spod uperfumowanego dywanika z wyhaftowanym napisem „Gone With the Wind”, defekując go doszczętnie. Jeśli coś tu przy okazji uleciało z wiatrem, to ostatni listek figowy na jądrach ciemności czasów pogardy sprzed Wojny Secesyjnej.
Wspomniałem o melodramatyzmie, który jest tu serwowany w końskich zaiste dawkach, jako wehikuł dla szerokiej panoramy wgniatania bliźniego w gówno. Relacje bohaterów to swoisty łańcuch pokarmowy, gdzie większe ryby gwałcą mniejsze, jednocześnie je pożerając. Egzekwowanie seksualnej uległości czarnych sług przez białych panów (i panie), wiąże ich razem mocą nie dającego się poskromić nałogu; popędy niewidzialnymi trajektoriami podążają ku spełnieniu się w samozagładzie, niczym jakiś, przekierowany na symbolikę ras, wypatroszony z życia splot yin i yang. Takie melodramaty kręciłby zapewne Douglas Sirk, jeśli przyszłoby mu spędzić Wigilię w wodnej klatce ze szczurami i gdyby posłuchał szyderczych, szczurzych opowieści o pożartych nieszczęśnikach, jakie zwykły snuć w tę grudniową noc. Książki Onstotta nie czytałem, lecz pomyślałem sobie, że gdyby z kolei Jim Thompson pisywał wiktoriańskie romanse, wyglądałoby to jakoś w ten deseń. Bo co tu mamy?
Pozwolę sobie streścić film, gdyż bardzo ważne jest, z jakiej treści historią mamy do czynienia i jak prezentuje się ona w opozycji do hagiograficznej dla amerykańskiego Południa ekranizacji bestsellera Margaret Mitchell.
SPOILER
Alabama, lata 30-te XIX wieku. Syn okrutnego plantatora Warrena Maxwella, Hammond (Perry King) kupuje na targu atletycznie zbudowanego Murzyna ze szczepu Mandingo, imieniem Mede (Ken Norton). Mężczyżni z tego zachodnio – afrykańskiego plemienia są cenieni najwyżej spośród czarnych nacji, dzięki swej sile i szlachetnej konstrukcji, zatem Hammond nie waha się wyłożyć 5000$ za czystej krwi Mandingo – idealnego reproduktora dla niewolniczego fraucymeru.
Owdowiały i niemłody Warren (James Mason) gryzie się tym, że jego jedynak jeszcze się nie ustatkował i ciągłość rodu nadal pozostaje niepewna. Fakt, że o atrakcyjną, białą partię w okolicy nie jest łatwo, ale nie to wydaje się być tu głównym problemem. Kaleki Hammond, zdradza wyraźną awersje do białych kobiet, znajdując spełnienie li tylko w ramionach czarnych niewolnic; jego seksualną nałożnicą zostaje młodziutka Ellen (gwiazdka kina blaxploitation Brenda Sykes). Ojciec spoziera na te praktyki kosym okiem, lecz idiosynkrazja Hammonda zdaje się być nie do przejścia. Nawet wizyta w najlepszym w Luizjanie, obsługiwanym wyłącznie przez białe kurwy burdelu madame Caroline nie przynosi rezultatów. Przypadkowa, zwycięska bójka, jaką na majdanie zamtuza stoczy oczekujący na swego pana Mede z czarnym lokajem na oczach klientów, prowokuje zakład o wielkie pieniądze. Hammond podejmuje wyzwanie: wystawia Mede’a do walki na gołe pięści z byczatym Jamajczykiem Topperem. Mede zbiera nieludzkie cięgi od monstrualnego przeciwnika, nokautując w końcu zębami jego tętnicę szyjną, a Hammond zgarnia fortunę.
(Tu mała dygresja: termin „walki Mandingo”, który pada w „Django Unchained”, nosząc znamiona historycznego odniesienia, jest czystą fikcją. To wyłącznie hołd Tarantino dla filmu Fleischera , do niczego innego bowiem się on nie odwołuje).
Hammond tymczasem ulega namowom ojca i żeni się ze swą ponętną kuzynką Blanche (Susan George) Gdy po nocy poślubnej wydaje się, że kobieta nie jest jednak dziewicą (choć wygląda to na świadomie i bezpodstawnie sprokurowany przez Hammonda zarzut), mąż strzela jej seksualnego focha, zarządzając oddzielne sypialnie i ostentacyjnie współżyje co noc z Ellen, a wzgardzona Blanche upija się w sztok z rozpaczy. Poniżona i sfrustrowana, szantażem zmusza do sexu Mede’a, grożąc mu oskarżeniem o gwałt, jeśli jej porządnie nie dogodzi. Wystraszony Mede dogadza, a mąż –rogacz – idiota (olać Susan George dla przeciętnej Murzynki, to chyba filmowy szczyt… wszystkiego) w międzyczasie zapładnia swą czarnoskóra damę.
Ciężarna nieszczęśnica zostaje zmasakrowana pejczem przez rozjuszoną Blanche i zepchnięta ze schodów, co kończy się poronieniem. Wkrótce i Blanche jest przy nadziei. Gdy na świat przychodzi czarne dziecko, w posesji Maxwellów rozpęta się piekło, którego głównymi atrybutami okażą się: strzelba, widły, potężny kocioł z wrzątkiem i podręczna trucizna do likwidacji „starych niewolników i kulawych koni”. Bóg opuści Alabamę, fortuna rodu legnie w gruzach, a tylko nieliczni dożyją napisów końcowych.
KONIEC SPOILERA
Co uderza na pierwszy rzut oka, to umiejętność, z jaką Fleischer godzi tu ogień z wodą. W czasach, gdy język filmowy szedł z duchem eksperymentu, transgresji i szoku, styl nieludzkiego „Mandingo” zdaje się być akademicki, wykaligrafowany i transparentny. Gdyby stonować nieco walkę Mede’a z Topperem oraz finał (bo wszechobecny seks uprawia się tu głównie poza kadrowo), taki film mógłby spokojnie powstać w latach 40’, czy 50’. I to jest dodatkowym wstrząsem; przyjęcie dla tej historii formy wypełnianej zazwyczaj substancją krzepiącą, co podskórnie odwołuje się do ryczącej hipokryzji Złotego Wieku Hollywood.
A skoro „Gone With the Wind” został już przywołany, warto zwrócić uwagę na intrygujący paradoks – na pewnym poziomie, odległym protoplastą „Mandingo” może wydać się inna superprodukcja z labelem Davida O. Selznicka: erotyczny, owiany aurą skandalu western „Duel in the Sun” z 1946 roku, gdzie naznaczona stygmatem nieczystej rasowo (tu indiańskiej) krwi bohaterka, wchodząc w rodzinne progi posiadłości największego „krowiego barona” w Teksasie, swą dziką namiętnością niszczy zastany porządek i doprowadza do zagłady całej familii, niczym bezwolne narzędzie enigmatycznej klątwy.
Oglądając „Mandingo” można odnieść wrażenie, ze akcja rozgrywa się w afrykańskich koloniach. Biali są tu jak wyizolowana w swych ponurych rezydencjach mniejszość, pośród wypełniającej ekran czeredy niewolników. Wprawdzie nie ma tu rytualnych obrzędów, jak w „I Walked with Zombie” Jacquesa Tournera, ale wygląda to trochę tak, jakby czarni, inwokując niesprecyzowaną moc, zawładnęli posesywnymi umysłami swoich Massa, na swój sposób je paraliżując, podobnie jak w filmie Tournera. Murzyni są obsesją plantatorów, kiedy się ich nie eksploatuje ani nie wiesza, wszelkie rozmowy traktują niemal wyłącznie o nich: ich walorach bądź niedostatkach.
Nie licząc jednej próby ucieczki z plantacji, sami czarni we wszystkich sytuacjach są jednakowoż potulni (żadna Black Pride się tu nie rodzi) i bierni jak zombie z Francuskich Indii Zachodnich. A jednak, niczym za sprawą (nie nazwanych tu po imieniu) tajemnych kanałów seksualnej magii, biała, kazirodcza para, zostaje od razu rozdzielona, kończąc w ramionach przeklętej rasy by dać nowe życie. I oto chodzi, bo w tym świecie wszelka prokreacja, to zwiastun śmierci i triumf chaosu. Scena gdy Hammond odkrywa czarne niemowlę Blanche, wystylizowana została na wiadomy moment z „Rosemary’s Baby” – kształt kołyski i baldachimu nad nią jest identyczny, ostrożne uniesienie tkaniny i spazmy na twarzy jasnowłosego panicza w „momencie prawdy”, odruchowo kojarzą się z Mią Farrow.
Aktorsko „Mandingo” przynosi solidną poprawność doświadczonego Jamesa Masona i przyzwoitą, choć nie rzucającą na kolana kreację Perry’ego Kinga, jak jeden mąż jednak usuniętych w cień przez sensualną Susan George. Jej Blanche to istne żywe srebro i kalejdoskop zmian emocjonalnych odegranych z intensywnością prawdziwego przeżycia .
Grający Mede’a Ken Norton, to eks – bokser wagi ciężkiej i pogromca samego Muhammada Alego, któremu złamał szczękę (kolejne dwie walki na punkty wygrał Ali, co w swoim czasie wzbudziło sporo kontrowersji). Wystąpił też w sequelu filmu, pt. „Drum” z 1976 roku w reżyserii Steve’a Carvera, (jednego z „podopiecznych” Rogera Cormana), gdzie partnerowali mu Pam Grier, Isela Vega i Warren Oates.
Producent Dino De Laurentis zaryzykował tu niespotykanie wysoki, jak na blaxploiterską produkcję budżet 5-ciu milionów dolarów, odnosząc duży sukces. Inwestycja zwróciła się z pięciokrotna przebitką, co zakrawa na prawdziwy triumf, zważywszy, że „Mandingo” wszedł na ekrany równolegle z bezkonkurencyjnymi na tamten moment „Jaws” Spielberga.
Co by o tym filmie nie mówić, jedno nie ulega wątpliwości. Pod warstwą perypetii rodem z trzeciorzędnej opery mydlanej, dodatkowo powyginanych grindhouse’owym brakiem hamulców, „Mandingo” daje świadectwo okrutnej prawdzie o losie niewolników z żarliwością, na jaką wcześniej żaden inny film się nie porwał.
SIMPLY
Źródła zdjęć: notrecinema.com, johrieber.com, ew.com
-
http://www.ponapisach.pl/ Patryk Karwowski
-
tbtshaku
-
-
http://panorama-kina.blogspot.com/ Mariusz
-
vindom
-
http://panorama-kina.blogspot.com/ Mariusz
-
-
Simply1
-
Daniel Muszyński
-
TheBlogThatScreamed
-
-
http://www.pisanewinem.blogspot.com daWINci