logo
The-Perfume-of-the-Lady-in-Black-Mimsy-Farmer-seance

Po drugiej stronie lustra – „Perfumes of the Lady in Black”.

Wybitne dzieła sztuki często powstają w wielkim trudzie i komplikacjach. Można tylko domyślać się, co działo się w głowach Francesco Barilliego i współautora scenariusza Massimo D’Avaka, gdy zasiedli do tworzenia „Perfumes of the Lady in Black”, ale obu udało się otrzeć o geniusz: tworząc wielowątkowy, odnoszący się do wpływowych dzieł literatury ale i do psychoanalizy obraz zapewne musieli liczyć się z niezrozumieniem i odtrąceniem. I gdy w 1974 roku na ekranach włoskich kin królowały gialla, „Perfumes of the Lady in Black”, choć zaliczany do tego nurtu, był bardzo daleki od zaszufladkowania. Ten film to okrutna wiwisekcja ludzkich marzeń i wspomnień, podana z chirurgiczną precyzją montującego kolejne kadry mistrza operacji na otwartym mózgu. Mroczny rytuał wywiedziony gdzieś z afrykańskiej dżungli, przefiltrowany przez analityczny umysł reżysera i przeniesiony na grunt słonecznej Italii, gdzie niebo zawsze błękitne a noc gwieździsta. 

Silvia Hacherman (Mimsy Farmer) to piękna pani chemiczka, której praca wypełnia całe życie. Gdy zaczyna spotykać się z przystojnym geologiem Roberto (Maurizio Bonuglia), młody amant próbuje zmienić jej dotychczasowy rytm życia, poznając ze swoimi afrykańskim przyjaciółmi. Na przyjęciu jeden z nich, czarnoskóry profesor Andy (Jho Jenkins) opowiada Silvii o spotykanych nadal w Afryce praktykach czarnej magii: „nawet pośród naszych wielkich miast wieje gorący wiatr niosący strach”. Po tym spotkaniu kobietę zaczynają nawiedzać wizję jej zmarłej matki, zaś po wspólnej partii tenisa z profesorem i przypadkowym skaleczeniu w palec objawy przybierają na sile, przeszłość powraca do bohaterki niczym mirrorgram; wkrótce odwiedza ją dziewczynka, będąca odbiciem jej samej – to ona przypomni bohaterce traumatyczne doświadczenie z dzieciństwa, które jako dorosła kobieta starała się wymazać z pamięci.

 

 The-Perfume-of-the-Lady-in-Black-Mimsy-Farmer-seance

 

Nastrój grozy narasta z każdym dźwiękiem smyczkowego crescendo: maestro Nicola Piovani nawiązuje głównym tematem do komedowskiej „Kołysanki”, tworząc na jej podstawie zupełnie nowe, oryginalne dzieło. Bohaterka spotyka kolejne postaci z przeszłości, na nowo odtwarzając wydarzenia z dzieciństwa. Do tej pory ubierająca się w białe kostiumy, zakłada czarną suknię matki i bierze do ręki tasak. Gdy napięcie stanie się wręcz nieznośne, do akcji wkroczy nieograniczona wyobraźnia reżysera i współscenarzysty: na obłąkanym podwieczorku Silvia ugości Szalonego Kapelusznika, Marcowego Zająca i Susła. Jest tylko jeden problem – sama nie wie, po której stronie lustra się znajduje. 

Pełnometrażowy debiut Francesco Barilliego to arcydzieło nie tylko włoskiego kina: składający hołd „Wstrętowi” i „Dziecku Rosemary” Polańskiego obraz, na nowo definiujący słowo obłęd, w oparciu o podstawowe, znane uważnemu widzowi składniki: szaleństwo to spiralne schody kamienicy, w której mieszka Silvia; gorący afrykański wiatr wiejący od równika; wspomnienia matki perfumującej się przed sekretarzykiem. Stąd już tylko jeden krok w przepaść – w jednym z najokrutniejszych finałów w historii kina cała zagadka zyskuje nowy wymiar, skutecznie przeprowadzając lobotomię na bezbronnym widzu.

Co do kwestii technicznych jest równie niesamowicie: cudownie odrealnione zdjęcia Mario Masiniego doskonale wzmacniają w widzu strach przed przedmiotami codziennego użytku. Sam reżyser (będący również malarzem) twierdził, iż inspiracją w początkowej fazie kręcenia był jeden z jego obrazów, zatytułowany „Kobieta w czerni”. Prócz pastelowych barw na uwagę zasługuje też techniczna praca kamerzysty: choćby świetne, otwierające  film ujęcie z kranu, wiodące z fontanny na balkon głównej bohaterki, czy znakomicie rozwiązana scena seansu spirytystycznego z wykorzystaniem luster, obrazująca dualizm filmowych postaci. Ścieżka dźwiękowa Nicoli Piovaniego nie pozwala ani na chwilę pozbyć się wrażenia „przebywania w czyimś śnie”, tak charakterystycznego choćby dla najważniejszych filmów Davida Lyncha. To nie jedyne skojarzenie – wydawać się może, iż Dario Argento tworząc swoje najważniejsze dzieła również mógł co nieco podglądnąć u Barilliego (wiadomym jest, iż zobaczył film w 1974 roku, tuż przed rozpoczęciem prac nad „Deep Red”).

 

image.tmdb.org

 

Ciekawy jest sam proces powstawania scenariusza. Początkowo były to dwie, niezwiązane ze sobą historie; jedna o problemach psychicznych młodej kobiety, nawiązującą w warstwie fabularnej przede wszystkim do „Wstrętu”, zaś druga o morderczej sekcie działającej w Genewie. Gdy tylko scenariusze zostały przedstawione wytwórni, Barilli został postawiony przed trudną sytuacją: nakazano mu stworzyć z dwóch opowieści jeden film. Cóż, reżyser przyjął wyzwanie; uginając się niejako pod naciskiem producentów, połączył dwa, początkowo niepowiązane ze sobą teksty, w idealnie zgraną całość.

W temacie nawiązań, najbardziej oczywistym są wspomniane przeze mnie obrazy Polańskiego – Mimsy Farmer wygląda zresztą jak piękniejsza wersja chłopięcej Mii Farrow (nie wspominając już o przypadkowej <?> zbieżności inicjałów aktorek) z „Dziecka Rosemary”, dzieła które sprowokowało całą masę inteligentnych nawiązań w ówczesnym włoskim kinie („Short Night of a Glass Dolls”, „All the Colours of the Dark”). Jest także wielce możliwe (choć to tylko teza), że dług jest obopólny i Polański zobaczył film Włocha, nawiązując do niego w późniejszym o rok „Lokatorze”. Obraz jest również aktorskim popisem bardzo ważnej dla włoskiego giallo Mimsy Farmer (prócz roli w „Four Flies at Grey Velvet” Argento, ma na koncie m.in. świetną kreację w kolejnym zapomnianym arcydziele – „Autopsy” Armando Crispino z 1975 roku), która przyćmiewa całą resztę obsady, czerpiąc nieco z doskonałych poprzedniczek (Catherine Deneuve, wspomniana Mia Farrow), dodając do roli niezaprzeczalnego, dziewczęcego uroku.

„Perfumes of the Lady in Black” jest spełnieniem najgorszych koszmarów; jak historia starej gawędziarki, która całe życie spędziła na zabawianiu słuchaczy swoimi opowieściami, a teraz nie jest pewna ile w tym wszystkim prawdy, a ile zmyślenia. To nie jest jednak mroczna baśń opowiadana niegrzecznym dzieciom przed snem, by nauczyły się mówić prawdę i nigdy nie kłamać. To cios obuchem prosto w potylicę; po wybudzeniu nie będziemy już nigdy tacy sami. 

 

  • Simply1

    Tu mamy jeszcze jeden – bardziej poboczny – trop z Lewisa Carrolla , odnoszący sie do samej Mimsy Farmer ( właśc. Merle Farmer ) Ona sama sobie nadała takie imię , wzięte z poematu ,, Jabberwocky” , który jest częścią ,, Alicji..” Najciekawsze , że nie jest to imię jakiegoś bohatera czy bohaterki tylko… Carroll jeden wie kogo, czy czego :

    Twas brilling and the slithy toves
    Did gyre and gimble in the wabe
    All MIMSYS were the borogoves
    And the mome raths outgrabe

    .. co St. Barańczak spolszczył nastepująco :

    Brzdęśniało już ; ślimonne prztowie
    Wyrło i warło sie w gulbierzy
    Zmimszałe ćwiły borogovie
    I rcie grdypały w mrzeży

    • TheBlogThatScreamed

      Słuszna uwaga!

      Co ciekawe w innych tłumaczeniach, taki Słomczyński przetłumaczył „mimsy” jako smutcholijne (Carroll podpowiadał, że oryginał pochodzi od złączenia słów miserable/flimsy). W linku poniżej polskie przekłady Dżabbersmoka:

      http://galaxy.uci.agh.edu.pl/~szymon/jabberwocky.shtml

      Z drugiej strony (ponoć) w slangu „mimsy” mówią na „cipkę” :D

      • Simply1

        I dla tego w tym wypadku wolę tłumaczenie Barańczaka On robi te zbitki wykorzystując brzmienie oryginału ( zmimszałe ) , a ,, Dziaberłak brzmi lepiej , niż Dżabbersmok . Z kolei Słomczyński zapodał genialnego Żmirłacza ( ang. snark ) . Paru aktorów mogłoby sobie zmienić imię na Żmirłacz .
        Ocipiałe borogovie ?

        • TheBlogThatScreamed

          ” Zcipciałe były borogovie. „?

          • Simply1

            Cipiało boże gołoborze
            zgrabiałe szczurzej maci szczecią

          • Simply1

            zaburzyłem rytm, Lepiej tak ;
            cipiało boże gołoborze
            a szczurwia mać zgrabiała