logo
Scarecrows (1988)

Double Feature Grindhouse vol.III

„Scarecrows” 1988, reż. William Wesley

„Scarecrows” to znakomity przykład kompletnie zapomnianego a zasługującego na dużą większą atencję obrazu, który nawet był obecny w polskich wypożyczalniach VHS, ale specjalnej sławy nie zdobył. Mieszanka sensacyjnego kina z mrocznym horrorem, nakręcona przez nikomu nie znanego debiutanta Williama Wesleya, ze wspaniałą muzyką Terry’ego Plumeriego. 

Fabuła niespecjalnie odkrywcza – grupa przestępców dokonuje napadu na bank, po czym uprowadza samolot z dwoma zakładnikami: pilotem i jego córką. W trakcie ucieczki okazuje się, iż jeden z nich, Bert, ma własne plany wobec skradzionych pieniędzy i nie zamierza się nimi dzielić z resztą – wybiera skok ze spadochronem i zajumanymi pieniędzmi wprost w nieznane obszary amerykańskiego pustkowia. Traf chce, iż Bert ląduje na polu kukurydzy, usianym co rusz strachami na wróble; prócz nich, na polu stoją także trzy krzyże, będące grobami rodziny Fowlerów, do których opuszczonego domostwa trafia uzbrojony po zęby przestępca. Jego koledzy nie zamierzają łatwo oddać łupu – lądują awaryjnie w pobliżu i rozpoczynają pościg za wspólnikiem napadu. Jako że wszyscy porozumiewają się krótkofalówkami, ich rozmowy podsłuchuje Bert; słyszą je także strachy na wróble, rozsiane po kukurydzianym polu. Rozpoczyna się pościg, w którym to główną rolę rozegrają owe straszydła, czekające na kolejne ofiary…

 

tmM4B5K2CVecDR1qn1erGM1fmzX

 

Zrealizowany w 1988 roku „Scarecrows” to obraz ze wszech miar udany – niskobudżetowe kino, pełne mroku i beznadziei, mariaż kina akcji z mrocznym zombie horrorem. Tak, strachy na wróble w tym obrazie to właściwie bezlitosne zombie, jakie znamy z szeregu horrorów. Mało który jednak z nich ma tak znakomicie zbudowaną, prawdziwie mroczną atmosferę, która zostaje w widzu na długi czas po seansie. Jako, że zdjęcia w całości kręcone były wyłącznie nocą, można ponarzekać na momentami kiepskie oświetlenie, kilka wpadek operatorskich, czego konsekwencją jest nie do końca przekonywujący montaż. Także aktorstwo nie jest mocną stroną obrazu, jednak kogo interesuje aktorstwo w filmie o morderczych strachach na wróble? Tutaj najważniejsza jest ogarniająca wszystko atmosfera rozkładu i śmierci oraz genialna muzyka Plumeriego. Świetne stopniowanie ciszą pomiędzy kolejnymi rozmowami bohaterów, w dużej mierze rozgrywającymi się poprzez krótkofalówki, które straszydła dosyć szybko rozgryzają, urządzając sobie dobrą zabawę. To horror bliski obrazom Lucio Fulciego, w których ważniejszy od jakiejkolwiek logiki i wytłumaczenia zdarzeń jest niekończący się, ogarniający wszystkich koszmar. Pole kukurydzy staje się piekłem, do którego trafiają niczego nie podejrzewający bandyci, ślepo ufający swojej sile i broni. Horror Wesleya nie daje prostych odpowiedzi ani rozwiązania zagadki, atakując widza szybką, skondensowaną w 80 minutach akcją. Od znakomitej czołówki, gdzie oglądamy na dużym zbliżeniu czerep stracha na wróble, które to ujęcia podbudowuje oszczędna muzyka Plumeriego, napięcie narasta we wzorcowy sposób. Tym bardziej należy przyklasnąć Wesleyowi, gdy uświadomimy sobie, iż to jego debiut reżyserski (niestety, obok „Route 666″ z 2001 roku, jedyny obraz tego reżysera, który nakręcił oprócz nich jedynie dwa epizody popularnych seriali „Monsters” w 1991 roku oraz „Apollo Z.Hack” w 2012). W międzyczasie milczał.

 

Scarecrows-1988-night-vision-corpse

 

Na wysoką notę zasługują efekty gore, choć nie ma ich za wiele. Jednak jak już się pojawiają, naprawdę chwytają za serce co bardziej wrażliwego gore-maniaka (wrażenie robi zwłaszcza scena grzebania w bebechach jednego z bohaterów oraz charakteryzacja truposzczaka z noktowizorem na głowie). Dobrym pomysłem okazały się także sceny, w których obserwujemy otoczenie z punktu widzenia owego obiektywu noktowizora, dodające do już świetnie zarysowanego klimatu kolejnej dozy niesamowitości. W wypadku „Scarecrows” mamy do czynienia z naprawdę świetnym, choć zapomnianym horrorem, który swoim napięciem i klimatem mógłby zawstydzić niejednego giganta. Gdy dodamy do tego świetne zakończenie…czas zapolować na wydany niedawno przez Scream Factory „Scarecrows” na blu ray!

haku

 

„Una Magnum Special per Tony Saitta” a.k.a. „Blazing Magnum” a.k.a. „Strange Shadows in an Empty Room” 1978, reż. Alberto De Martino

Filmowy życiorys zmarłego w tym roku włoskiego reżysera Alberta De Martino do banalnych z pewnością nie należy. Początkowo aktor dziecięcy, potem student prawa (i zdolny jazzowy pianista – amator) zdecydował się w końcu związać karierę z zawodowym aktorstwem. Lecz kiedy już na początku został wyrzucony z planu przez reżysera (gdyż nie potrafił przekonująco zagrać przerażonego pastucha), uznał, że lepiej będzie zająć się reżyserią, bo jest to „dużo prostsze”, jak sam stwierdził. Namówił go do tego sam Fellini, któremu De Martino dubbingował „La Dolce Vita”. Od początku De Martino związał się z kinem popularnym i jak przystało na prawdziwego kondotiera X muzy, stawał w szranki ze wszystkimi gatunkami, jakie w danym momencie były na producenckim topie. Gdy po peplum (w którym zadebiutował w 1960 roku) i spaghetti westernie przyszła kolej na inspirowane Bondem spionaggio, nasz bohater złożył obsadę z aktorów, którzy wcześniej się przez „bondy” przewinęli: jak Lois Maxwell, Bernard Lee, Daniela Bianchi i Adolfo Celi, do głównej zaangażował brata Seana Connery’ego, Neila (ani do niego niepodobnego, ani nawet nie będącego aktorem!), a swój film zatytułował „OK Connery” (1967). W latach 70-tych był m.in. szefem „second unit” przy „Fistful of Dynamite” swojego przyjaciela Sergia Leone i zdobył rozgłos kanibalizując okrzyczane amerykańskie zrzuty jak „Egzorcysta” („Antichrist”), „Omen” czy „Fury” – które gracko zespawał w „Holocaust 2000″ z Kirkiem Douglasem.

W 1980 podjął próbę wykreowania filmowego superbohatera o azteckim rodowodzie – Pumamana, lecz ta produkcja zakończyła się koszmarnym flopem kasowym, a De Martino musiał zastawić dom pod hipotekę. Filmowy żywot zakończył w 1985 roku, ulegając namowom syna, zaniepokojonego jego stanem zdrowia. W swoich najlepszych filmach dał się poznać przede wszystkim jako fachman o świetnym warsztacie i naturalnym instynkcie kina, znajdujący upodobanie w niesztampowych, pomysłowo opracowanych scenach akcji, jak i tych budujących atmosferę.

 

 BlazingMagnum_B2_Japan-1-500x704

 

Nie inaczej jest w rewelacyjnym akcesie De Martino do popularnego w latach 70-tych gatunku poliziottesco, z wypiekami na twarzy odkrywanego dziś przez powoli rosnące w siłę grono ekscentrycznych, filmowych „aficionados”. „Blazing Magnum” powstał w koprodukcji z Kanadą. W burym, betonowym pejzażu Ottawy rozgrywa się akcja tego rasowego policyjniaka, łączącego amerykański, profesjonalny chłód z włoską nieobliczalnością w proporcjach mniej więcej 1:3. Grany dość drętwo przez Stuarta Whitmana („Rio Conchos”, „Shatter”) kapitan Saitta, prowadzi śledztwo w sprawie tajemniczego otrucia swej siostry (Carole Laure) na „domówce”. Głównym podejrzanym okazuje się lekarz, który próbował ją reanimować (dobry Martin Landau), jej uniwersytecki wykładowca i przygodny kochanek. Sprawa zatoczy niezmiernie szeroki krąg, nim Saitta pozna prawdę, lecz w myśl okrutnych zasad sztuki „noir”, otrzyma on również w pakiecie bolesną, niechcianą wiedzę o swej rodzinie, której zapewne wolałby w życiu uniknąć. A w międzyczasie wydarzy się sporo: prawie 9-cio minutowy pościg Buicka za Fordem Mustangiem, jaki tu dostajemy (obydwa czarne i groźne na tle monotonnie szarej zabudowy) to ścisły top dekady i w zasadzie bardziej hot rod, niż klasyczny pościg. Auta walczą czołowo i pod koniec są fantastycznie zezłomowane, a na asfaltowych wybojach skaczą wysoko, jak orki w delfinarium.

Równo wymiata obrosła kultem scena wjazdu Saitty do apartamentu trojki transwestytów, z którymi stacza brutalną walkę wręcz. Cioty lutują z karata zawodowo, Saitta wypada razem z szybą na taras i po następnym ciosie śmiga przez barierkę i wisi jak Belmondo w „Strachu nad Miastem”, ale zaraz sprzedaje parówie potworną tubę z drugiej ręki i LGBT wypierdala sobą drugą szybę, tym razem do wewnątrz. Gliniarz koniec końców spuszcza całej trójce słuszny nakurw, a najbardziej zawziętej, o ksywie Cindarella ładuje dodatkowo lokówkę na gorąco w srakę; pura follia all’italiano!

 

149613089 

 

Nie zabrakło też motywów charakterystycznych dla giallo, zwłaszcza pewna scena jest tu naprawdę niesamowita i godna najlepszych przedstawicieli gatunku. Jedna z bohaterek zostaje zarżnięta nożem „na oczach” niewidomej dziewczyny, której pełna trwogi twarz odbija się w oszklonej, portretowej fotografii na ścianie (przedstawiającą pogodne oblicze), co tworzy upiornie groteskową „nakładkę”, przed którą chaotycznie wpadają na moment fragmenty szamoczących się ciał mordercy i ofiary (już nie odbite – realne) z wyeksponowanym, dźgającym nożem. Albo spazmatyczny flashback, gdzie para półnagich, młodziutkich kochanków morduje bogatą burżujkę, a Boccaccio wita się z Dostojewskim.

Tytułowego magnum jest tu niestety jak na lekarstwo, choć w finale (w dobrej tradycji Franka Nero z „Il Mercenario”) Saitta opróżnia dwa bębenki w lecący helikopter, zwalając go na glebę prosto w objęcia malowniczej eksplozji. Należy też odnotować udział doskonale znanej wielbicielom włoskiej eksploatacji Tisy Farrow („Zombie 2″, „The Last Hunter”). Autorem stylowej ścieżki dźwiękowej jest wszechstronny, mający jazzowe korzenie Armando Trovajoli. „Blazing Magnum” to film bez ceregieli wchodzący w interakcję z zepchniętymi w podświadomość zwierzęcymi instynktami widza. Czyli lektura obowiązkowa.

 Simply

 

Źródła zdjeć: mindoftatlock.com, cutprintfilm.com, lifebetweenframes.blogspot.com, 

 

grindhouse_weinsteins

 

  • http://panorama-kina.blogspot.com/ Mariusz

    Zajebisty jest ten japoński plakat ;) Ale i film oczywiście kapitalny, właściwie to nie mam nic do dodania, może tylko tyle że z powyższej recenzji Simply powinien zrobić dwa teksty, drugi dotyczący twórczości Alberta De Martino.
    Tego filmu o strachach na wróble jeszcze nie widziałem, szczerze mówiąc to nawet nie słyszałem o nim wcześniej. Ale skoro bliski jest obrazom Fulciego to chętnie zobaczę.

    • TheBlogThatScreamed

      Jak na razie mamy innego mało znanego Włocha na celowniku, ale do De Martino wrócimy na pewno.
      „Scarecrows” zdecydowanie nadrób, to mała perełka horroru.