logo
baner2

„Dream Demon”, reż. Harley Cokeliss, 1988

Zaginiony w akcji i osiadły gdzieś na dnie zapomnienia „Dream Demon” to okazały samorodek ejtisowej, onirycznej grozy. W tej angielskiej produkcji odciska się wprawdzie piętno inspiracji serią „Nightmare on Elm Street” i trochę „Poltergeistem”, lecz nie sposób zarzucić jej braku silnego, osobniczego charakteru. Zdaje się jakby też patronował temu duch Kena Russella, zsyłający typowo wyspiarską dezynwolturę i wytrawne poczucie groteski. Russellowskie tchnienie to bez wątpienia ruchliwa kamera, zamiatająca szerokim kątem na prawo i lewo, a także aktorzy, w kreacjach paralelnych z niezapomnianym „Gothic”. Grająca główną bohaterkę Jemma Redgrave fizycznie bardzo przypomina swą kuzynkę Natashę Richardson, która w „Gotyku” wcielała się w Mary Shelley; jednakowoż obydwie wpadają po uszy w sidła koszmarów o sensorycznej intensywności. Z kolei Timothy Spall daje popis reminiscencji z paskudnego doktora Polidori – wprawdzie w wersji do bólu przegiętej i bez krzty tragizmu tamtej postaci, lecz na te potrzeby spełniającej z nawiązką swój upiorny obowiązek. Bo powiedzmy sobie szczerze: „Dream Demon” to ziejący szelmowskim chaosem, bezlitosny mindfuck, którego szaleństwo jednak ugina się od metody; rzucający trupimi perłami przed wieprza życiowych nadziei i optymizmu. Koszmary bohaterki poznajemy już w prologu, jeszcze zanim poznamy ją samą.

 

DREAM DEMON, from left: Nickolas Grace, Annabelle Lanyon, 1988, © Palace Pictures

 

Zamożna z domu Diana (Redgrave), stając na ślubnym kobiercu po prawicy Olivera (Mark Greenstreet), na sakramentalne pytanie odpowiada „NIE”. Szmer konsternacji wstrząsa zabytkowym kościółkiem, twarz Olivera wykrzywia grymas nienawiści i niedoszła żona inkasuje srogiego bitch slapa. Diana oddaje cios i wtedy głowa oblubieńca odrywa się od tułowia, a fontanna tętniczej krwi zalewa ją doszczętnie. Kobieta pędzi do wyjścia, gdzie zostaje obskoczona przez watahę paparazzich domagających się wywiadu, jakby była seryjnym mordercą z „Le Phantom de la Liberte” Bunuela. Tu Diana zlana potem budzi się w ramionach ukochanego, który czule rozwiewa resztki oparów sennej mary. Następnie odwiedzają kościółek ze snu, by ustalić szczegóły ceremonii z proboszczem.

Wkrótce koszmar się powtarza: już w innej scenerii, Oliver ciśnie jej w twarz zaręczynowym pierścionkiem, a potem uderzy. Wyczerpana kompletnie niezrozumiałymi majakami Diana, w drodze od psychiatry do domu zostaje zaczepiona przez dwóch upierdliwych dziennikarzy, Paula (Jimmy Nail) i Pecka (Timothy Spall), którzy postanowili przyozdobić jej ślubem lokalną kronikę towarzyską. Przyparta dosłownie do muru, otrzymuje nieoczekiwaną pomoc od młodej post punkówy Jenny (Kathleen Wilhoite), która już wcześniej usiłowała się dostać do jej mieszkania. Zaproszona do środka wyznaje, że jest sierotą i nic nie pamięta ze swego wczesnego dzieciństwa, ma jednak nieodparte wrażenie, że w tym właśnie domu przyszła na świat i dorastała. Jest to ogromna willa w centrum Londynu (prezent ślubny od ojca), gdzie Diana mieszka sama od niedawna (jej narzeczony jest zawodowym wojskowym, akurat na służbie). Panie spontanicznie zaprzyjaźniają się.

 

DREAM DEMON, from left: Kathleen Wilhoite, Jemma Redgrave, 1988, © Palace Pictures

 

I tu film odrywa się całkiem od ziemi i rozpoczyna supersoniczny lot ku niejasnemu jądru ciemności. Zaręczynowy pierścionek pojawia się ponownie… w dłoni obleśnego Pecka, który nachodzi Dianę w jej mieszkaniu. Kończy się to dla niego fatalnie, gdyż sytuacja okazuje się być kolejnym koszmarem bohaterki; tym razem jednak utopionym w niedwuznacznie piekielnej symbolice. Na drugi dzień dowiadujemy się, że prawdziwy Peck zniknął bez śladu, podobnie jak prawdziwy pierścionek, tkwiący od początku na palcu Diany. Wtedy wychodzi na jaw przedziwna więź, łącząca jej sny z tymi, które śni nowo poznana Jenny. Wszystkie mają punkt wyjścia w zakamarkach upiornej willi, która zaczyna się zachowywać jak obdarzony świadomością stół mikserski z piekła rodem. Przetwarzający życie obu kobiet w surrealną hybrydę nałożonych na siebie ścieżek z sennych zmór, zassanych doń elementów jawy oraz tajemnych znaków z bliżej niezdefiniowanych wymiarów.

„Dream Demon”, choć gdzieś tam odnosi się do wymienionych na wstępie dwóch hitowych tytułów, bazuje na lękach o wiele bardziej bolesnych niż tamte filmy. Nie mamy tu tak jasnych relacji przyczynowo skutkowych, tłumaczących ingerencję Nieznanego w życie bohaterów. Irracjonalna siła zawiadująca snami jest bezimienna, nie posiada czytelnego rodowodu, ani personifikacji Freddy’ego – inkuba. Do tego atakuje i zżera przede wszystkim te struktury, które tak mocno cementują bohaterów prorodzinnego „Poltergeista”. W tym filmie źródłem grozy zdają się być właśnie te najbezpieczniejsze pokłady egzystencjalnego zakotwiczenia: najbliższa osoba, bezwarunkowe zaufanie, projektowana, wspólna przyszłość, dom jako rodzinne gniazdo i ostoja harmonii w kontrze niepewnemu światu… najbardziej wrażliwe „miękkie podbrzusze” ludzkiej świadomości rozsadzone zostaje niejako od wewnątrz. Większość ran na duszy goi się prędzej czy później, lecz te zadane ręką kochaną, bywają czasami śmiertelne. To, co po freudowsku wyparła z pamięci Jenny, w majaczeniach Diany przybierze bezbronną postać dziecka o skrzydłach anioła. Lecz, gdy oniryczny regresing odsłoni wszystkie szczegóły tego wspomnienia, z ekranu zajedzie tak zwyrodniałym southern gotykiem, że nawet najbardziej zborsuczony księżycówą rednecki zjeb z Zachodniej Wirginii, na samą myśl przeżegna się co najmniej dwa razy.

 

M8DDRDE EC020

 

Warto zaznaczyć, że w filmie, pośród tych wszystkich niesamowitości, żaden demon się nie pojawia. To sen jest tu demonem, sam w sobie.

Sceny niespodziewanych przejść z jawy w sen i na odwrót wypadły znakomicie, zbijając widza z pantałyku jak należy. Widoczne są elementy podbijającej wtedy serca estetyki MTV, lecz bez szczeniackiego epatowania i pod kontrolą. Wideoklipowa forma przejawia się głównie w budowaniu takich scen z dużej ilości montażowych ujęć w rozmaitych planach i z użyciem zaskakujących, gwałtownych zmian oświetlenia. Mimo że najmocniejsze partie mają wybitnie fantasmagoryczną, luźną strukturę, są poprowadzone bardzo precyzyjnie; nie wkradła się tu ani odrobina produkcyjnego galimatiasu. Z pewnością jest w tym zasługa mocnego fundamentu, którego rolę spełnił scenariusz zdolnego, hammerowskiego weterana Christophera Wickinga („To the Devil a Daughter”, „Demons of Mind”). Nie wykluczone że „Dream Demon” mógł być znany Michele Soaviemu i Dario Argento i posłużył jako jedno ze źródeł natchnienia dla genialnej „La Setta”. W dorobku Harleya Cokelissa („Malone”, „Black Moon Rising”) jest to pierwszy i jedyny horror i naprawdę należy żałować, że na tym się skończyło. Później Cokeliss parał się głównie pracą dla telewizji. Natomiast elektroniczny soundtrack, dzieło ex gwiazdy glam rocka, gitarzysty Billa Nelsona, próbuje być bardziej diabelski niż sam Lucyfer. Z niezłym skutkiem.

Blast from the past!

Simply