logo
wrath_of_god_xlg

„Wrath of God” reż. Ralph Nelson, 1972

Znany z antyrasistowskiej pasji Ralph Nelson, w latach 60-tych budował swą renomę na ambitnych dramatach („Charly” z 1968 – Oscar za główną rolę dla Cliffa Robertsona). Nie mniej, światowy rozgłos zapewnił mu oskarżycielski western „Soldier Blue” z  1970′, gdzie z pominięciem wszelkich eufemizmów ukazał piekło, jakie amerykańska armia zgotowała Czejenom pod Sand Creek w 1864 roku. Jednak  biorąc się za „Wrath of God”, reżyser postanowił odpuścić sobie palące i doniosłe tematy, na rzecz zdeklarowanej, energetyzującej rozrywki. Za kanwę scenariusza posłużyła – wydana też swego czasu w Polsce – powieść Jacka Higginsa pod tym samym tytułem.

Mamy lata 20-ste minionego stulecia, nieokreślone państewko w Ameryce Środkowej i świat pogrążony w chaosie. Gdzieś w tle dogasa jakaś rewolucja (co chwila kogoś rozstrzeliwują), wojsko kontroluje część kraju, gdzie indziej dzierżą władzę lokalni watażkowie. W takich okolicznościach przyrody Nelson snuje junacką, awanturniczą banialukę spod znaku „mercenaries on mission”.Tym razem zabłąkani w latynoskim bajzlu gringos nie stają, jak zwykle, przeciwko rządowym sołdatom, a właśnie dla nich zmuszeni są wykonać zadanie.

Irlandczyk Keogh (Ken Hutchinson, pamiętny oblech ze „Straw Dogs”) i Anglik Jennings (Victor Buono, pamiętny popapraniec z „What Ever Happened to Baby Jane?”) próbują zbić interes na szmuglowaniu whiskey, ale niezbyt im się to klei. Po drodze Keogh poznaje wielebnego Van Horne’a (Robert Mitchum), katolickiego księdza podróżującego odkrytym autem, ze słabością do cygar i butelki oraz nieodłącznym sakwojażem typu Gladstone pod ręką. Gdy Keogh staje w obronie niemej Indianki, na której cześć nastaje banda oprychów, Van Horne przychodzi mu w sukurs, a jego torba Gladstone okazuje się być mniejszego formatu djangową trumną. Wkrótce wszyscy wpadają w łapy federales i lądują przed plutonem egzekucyjnym, ale „Fuego!” nie pada. Dowodzący pułkownik ma bowiem inne plany wobec naszych bohaterów. Wysyła ich do miasteczka Mojada, aby zlikwidowali niejakiego Tomasa De La Platę (Frank Langella), trzęsącego okolicą na czele kilkudziesięcioosobowej bandy. De La Plata słynie z tego, że alergicznie nienawidzi księży, wszystkich kazał wymordować (w zdewastowanym, pustym kościele jest jeden wielki gnój, gdzie psy, koty i kury srają po kątach) – obecność nowego kapłana ma go sprowokować (Van Horne’owi w to graj). W tym czasie Keogh i Jennings będą usypiać jego czujność, jako biznesmani zainteresowani kupnem pobliskiej kopalni.

 

Screen Shot 2013-01-27 at 10.34.24 PM

 

Kopalnia jest w jeszcze gorszym stanie niż kościół; jak osioł zahacza dupą o stempel, wszystko zawala się w diabły efektem domina, a „Wrath of God” dostaje szansę pobyć przez chwilę filmem par excellence katastroficznym. Tymczasem Van Horne doprowadza świątynię do porządku i zaczyna pełnić rutynowe, duszpasterskie posługi. De La Plata wpada w szał, rzeźnia-gigant wisi w powietrzu.

Tętniące życiem (i śmiercią) widowisko Ralpha Nelsona niesie ze sobą wszystko, co najlepszego dała kinu łotrzykowska stara szkoła. W pierwszej połowie mamy więcej komedianctwa (bliskiego ‚zapatom’ Corbucciego, który w ogóle zdaje się być tu mocnym układem odniesienia), w drugiej robi się dużo bardziej serio – klimat wyczekiwania na nieuchronne starcie żywcem przypomina „Siedmiu Wspaniałych”. Śmiem twierdzić, że w historii kina nie było tak nieskazitelnego przeszczepu spaghetti westernowej tkanki do organizmu produkcji stricte amerykańskiej. Ludzki dramat i bezczelny doń dystans, ostentacyjna brutalność i niefrasobliwy ton, rzeczowość i pure nonsense… wszystkie te dychotomie połączono w stop nad wyraz koherentny, rezonujący czystym, makaroniarskim dźwiękiem, bez fałszywych alikwotów.

A jednak Nelson w pewnym aspekcie różni się od Corbucciego, jeśli porównamy ich Zapata-westerny. Drugi Sergio, nawet w tak jawnie burleskowym dziele jak „Vamos a Matar, Companeros”, przemycił zaskakująco złożony i niepowierzchowny – rzecz jasna na miarę tego typu lekkiej formuły – dyskurs o zawiłościach dróg rewolucji. Natomiast Nelson, który dla „Soldier Blue” wdał się w romans z okrutnym kinem eksploatacji w zbożnym celu napiętnowania amerykańskiego militaryzmu, tu otwarcie rezygnuje z głębszego wglądu w istotę zarysowanych w filmie kwestii (teologia wyzwolenia, destabilizacja i bezprawie w krajach Ameryki Łacińskiej) – poprzestając jedynie na ślizganiu się po ich atrakcyjnej dla spektaklu powierzchni. Z drugiej strony to żaden zarzut, że film nie próbuje stwarzać pozorów ambitniejszego, niż faktycznie jest.

phot5825

 

Mitchum w dużej mierze kradnie show, gdy od niechcenia huśta się między luzactwem a powagą – widać, że miał na planie niezłą zabawę. Jego Van Horne to nie żaden „fake preacher” a autentyczny klecha z krwi i kości; tyle że wali wódę non stop, nakurwia z Tommy Guna jak Dzikie Złe, błogosławi znakiem odwróconego krzyża, a krucyfiksem z wysuwanym ostrzem rzuca, jak ninja shurikenem. Bardzo ciekawie wypadł młody Frank Langella, który łudząco przypomina tu wielkiego Tatsuyę Nakadaia – zarówno fizycznie, jak i samą grą (gestyka, przepływ emocji, OCZY!). W niewielkiej roli jego matki nobliwa Rita Hayworth żegna się ze srebrnym ekranem na zawsze.

Nie brakuje oszałamiających plenerów (kręcono w Meksyku – Almeria wysiada) – światło, jasne stroje rustykalnej ciżby i nasłonecznione, odrapane fasady pohiszpańskiej architektury składają się na idealnie peckinpahowską aurę, uchwyconą w obiektywie Alexa Philipsa j-ra („Bring Me the Head of Alfredo Garcia”). Kiedy przychodzi co do czego jest krwawo, zaś charakterystyczna dla lat 70′ za jasna jucha w finale tryska na prawo i lewo. Oprawę muzyczną zapewnił Lalo Schifrin, łącząc surowe, rootsowe pieśni z wybitnie miejskim i współczesnym mambo.

Nie lada gratka dla wielbicieli spaghetti westernu.

 

Simply

  • http://panorama-kina.blogspot.com/ Mariusz

    Z początku niezbyt mi się podobał ze względu na komedianctwo w pierwszej połowie, ale potem mnie wciągnęło. Dobre spaghetti, mimo iż zrobione przez Amerykanów. A propos Ralpha Nelsona: widziałeś już „tick… tick… ticka”?

    • TheBlogThatScreamed

      Jeszcze nie.