logo
vlcsnap-2013-08-08-23h30m37s68

„Shoot First, Die Later” a.k.a. „Il Poliziotto e Marcio” reż. Fernando Di Leo, 1974

Francuz włoskiego pochodzenia. Buntownik, obieżyświat, bokser, kierowca rajdowy, model i wybitnie utalentowany aktorski samouk (w takiej kolejności), który został gwiazdą numer jeden kina włoskiego w latach 70′. Kina poliziottescio i giallo, żeby było jasne. Stworzył  multum pamiętnych  kreacji, zwykle  pod kierunkiem najlepszych, jak Fernando Di Leo („Shoot First, die Later”), Sergio  Martino („Violent Professionals”, „Torso”, „Silent Action”), Duccio Tessari („Puzzle”), czy Francesco Barilli („Pensione Paura”). Na planie sam wykonywał kaskaderskie ewolucje, co w pewnym momencie skończyło się dlań fatalnie. W jednej ze scen „La Banda del Trucido”(77′) Stelvio Massiego, gdy walczył wręcz z Franco Cittim z dłońmi skutymi na plecach (!!!), na skutek upadku doznał poważnego uszkodzenia kręgosłupa. Potem grywał jeszcze sporadycznie, by w latach 80′ porzucić kino i otworzyć antykwariat w Paryżu. Zdarzało mu się jeszcze parokrotnie wracać na ekran („Hostel 2″), choć  większą rolę zagrał już tylko w telewizyjnym „Tinikling ou, La Madonne e le Dragon”(90′), ostatnim filmie Samuela Fullera. Pytany o powrót na ekrany twierdzi, że odrzucił zbyt wiele ról i cennych kontraktów nie idąc kompromisy i to w dużo lepszych czasach.
 
3 września kończy 74 lata LUC MERENDA, życzymy wszystkiego najlepszego !
 
 
Minerva_shoot-first-die-later-fernando-di-leo
 
 
Z tej okazji recenzja jednego z najlepszych poliziotteschi, w jakich zagrał.
 
Shoot First, Die Later aka Il Poliziotto e Marcio reż. Fernando Di Leo , 1974
 
Porucznik Dominic Malacarne (Luc Merenda) – pierwsza gwiazda mediolańskiej policji – to proste skrzyżowanie Callahana z Bullitem i… z kapitanem McClusky’m. O jego powiązaniach z mafią i regularnym żołdzie, jaki pobiera za dyskretne „ukręcanie łbów” niewygodnym dla bossów sprawom, nie wie nikt; dla ogółu jest hołubionym przez media niedościgłym wzorem gliniarskich cnót. Jego ojciec (znakomity  Salvo Randone) też jest policjantem. Wrodzona uczciwość zawiodła go do punktu, gdzie będąc jedną nogą na emeryturze, tkwi ciągle na małym, peryferyjnym posterunku, w randze sierżanta.
 
Pewnego dnia upierdliwy dziadek z sąsiedztwa (Vittorio Caprioli) składa Malacarne seniorowi skargę na obcych typów, którzy zaparkowali furę na szwajcarskich blachach, tarasując mu wejście do domu. Tymczasem Dominic zostaje w trybie pilnym wezwany przez swoich pryncypałów spod ciemnej gwiazdy z kategorycznym żądaniem, by jak najszybciej wydobył raport z tej skargi (z odnotowanymi numerami wozu) i im dostarczył. Banalna  z pozoru sprawa  napotyka na nieoczekiwaną przeszkodę, pedantyczny senior odmawia synowi wydania dokumentu. Mimo iż dziadek słynie z tego, że co drugi dzień przychodzi na komendę z kolejną skargą na byle pierdołę, porządek w papierach musi być i basta. Tym razem nie chodzi jednak o bzdety, a o wierzchołek góry lodowej, a ściślej mówiąc kokainowej, plus porwanie i morderstwo. Sprawę dziadka znalezionego na drugi dzień z plastikowym workiem na głowie poprowadzi stary sierżant. Kolejna, tym razem burzliwa rozmowa z Dominicem usiłującym ponownie wycyganić raport, uświadomi mu kim naprawdę jest jego syn, w którego bezgranicznie wierzył. Od tego momentu  wszystko nabierze rozpędu, a wiszącej w powietrzu tragedii nic nie będzie już w stanie zapobiec. Wkrótce mediolańska kostnica zatrzeszczy w szwach.
 
 
Shootfirst
Idąc za ciosem po słynnej trylogii mistrz Di Leo nie traci formy, a jego  impet demaskatora sprzedajnej władzy przybiera jeszcze na sile. Był już z tego powodu szykanowany po „Il Boss”, gdzie  zasugerował powiązania syndykatu z Palermo z wierchuszką Watykanu. Tu już sam tytuł („Il  Poliziotto e Marcio” – „Przegniły Policjant”) doprowadził do szału gliniarzy, którzy zdzierali z murów plakaty i wydzwaniali do reżyseraz pogróżkami. W przeciwieństwie do innych twórców gatunku, Di Leo nigdy nie heroizował policji, dokopując jej na równi z innymi plagami społecznymi trawiącymi jego kraj w ,,dekadzie ołowiu”.
 
Ten rozdźwięk między medialną fasadą a cuchnącą, korupcyjną prawdą o służbach publicznych, Di Leo zwykł wzmacniać zbijającymi z tropu decyzjami obsadowymi . Gdy ma się u niego pojawić kurwiący się na potęgę stróż prawa, będzie to np.  kultowy Sartana, czyli ulubieniec publiczności Gianni Garko („Il Boss”), czy właśnie emanujący męskim urokiem  Luc Merenda o urodzie antycznego efeba, uwielbiany za postać szlachetnego gliny, którą raptem rok wcześniej wykreował w „Violent Professionals” Sergia Martino. Podobnie jak w poprzednich filmach, dla bohaterów Di Leo nie ma i nie będzie prostych rozwiązań. Centrum opowieści wypełnia kameralny konflikt jednostki (z całym dramatyzmem oddany przez Merendę) uwięzionej w fatalnym splocie sytuacyjnym, gdzie niemożliwe już jest cofniecie się po własnych śladach do punktu wyjścia. I jak to u Di Leo w zwyczaju, nie ominie nas  podwójnie końska dawka brutalności. Już na samym początku film pozdrawia widza odrażającą sceną wyroku na grupie wiarołomnych mobsterów, którzy skatowani drągami do nieprzytomności dostają serie z peemów po nogach.
 
Mocnym punktem są dwa znakomite pościgi samochodowe, jeden po nadrzecznych bulwarach i ciasnych uliczkach, drugi z wyjściem za miasto i finałem w kamieniołomie. Znakomitą robotę wykonał tu nadworny operator Di Leo – Franco Villa. Pokazał Mediolan jako miasto zawiesistego smogu, gdzie widoczność sięga niecałych stu metrów, a przedpołudniowe słońce dopiero zaczyna penetrować popielatą mgłę, ustępującą pod coraz mocniejszymi refleksami promieni. Wspaniale uchwycony moment zmieniającej się aury obserwujemy niejako kątem oka śledząc przede wszystkim pościg. Taka na marginesie i bez artystowskiej celebry dodana do akcjonerskiej materii wartość, podnosi czysto filmowy walor sceny, stanowiąc przykład  operatorsko – reżyserskiej, pierwszorzędnej, klasy.
 
 
maxresdefault
 
 
Na dobitkę film wręcz ocieka polityczną niepoprawnością, na myśl o  której współczesne kino dostaje natychmiastowych drgawek. Gangsterzy duszą dziadka workiem i to samo robią zaraz z jego kotem. Nie minie pół pacierza, a przecierając ze zdumienia oczy napotkamy  pedała-mordercę na usługach mafii, który podstepnie podchodzi ofiarę w damskim przebraniu i peruce, po czym dusi rzemieniem i topi w rzece (sam skończy z oryginalną metodą przetrąconym karkiem), za chwilę kobieta dostaje serię ciosów  kolanem w twarz, etc… Di Leo nigdy nie cackał się ze swoimi bohaterami, ale tym razem poskąpił im nawet resztek litości.  Każdy prędzej czy później zapłaci, jak nie za swoje, to  za cudze.
 
Simply