logo
1976 Carrie Stepehen King

„Carrie” reż. Brian De Palma, 1976

Ta historia ma swój początek w momencie, kiedy King zdecydował się definitywnie ją zakończyć i to zanim się na dobre zaczęła. Miało powstać opowiadanie do magazynu dla panów, ale po napisaniu trzech stron autor kompletnie stracił serce do tematu z bohaterką, której od samego początku nie cierpiał. Jednak uśmiech fortuny sprawił, że te trzy strony wydobyte przez żonę z kosza na śmieci, wylądowały z powrotem na biurku męża. Co ważne, w bezcennym pakiecie z jej wsparciem, wiarą i wydatną pomocą w kwestiach kobiecych i środowiskowych; King nie czuł się na tym gruncie zbyt pewnie, co też zaważyło na rychłym porzuceniu projektu. Tak powstała pierwsza powieść, którą Kingowi udało się opublikować (w szufladzie miał wtedy jeszcze trzy), a jej sukces okazał się ładunkiem inicjacyjnym dla jego zawrotnej kariery. O ile raczej trudno byłoby uplasować „Carrie” w czołówce najwybitniejszych dokonań Kinga, tak jej o dwa lata późniejszą ekranizację z miejsca okrzyknięto arcydziełem kina grozy lat 70-tych. Sam autor, entuzjastycznie nastawiony do wyboru reżysera (jako fan jego dreszczowca „Siostry” z 1973 roku), wielokrotnie uzna wyższość utworu De Palmy nad swoim.
 
Żeby właściwie ocenić rangę tego filmu, warto spojrzeć nań w kontekście pewnego procesu. Od końca lat 60-tych amerykański horror wyraźnie usamodzielnia się, zyskuje tożsamość i ostatecznie uwalnia się spod kurateli wzorców europejskich i XIX-wiecznych. Młode pokolenie reżyserów zaczyna tworzyć własne tematy i mity, a stare przeszczepia na macierzysty grunt społeczno-kulturowy, zawłaszczając je już w nowym, oryginalnym kształcie. W końcu George A. Romero po to nawiązał do formuły popularnego w latach 50-tych horroru sf, by zrobić z nim to samo, co markiz De Sade z myślą Oświecenia: uczynić na tym polu ten jeden krok dalej, przed którym reszta struchlała, prosto w otchłań. Tobe Hooper przetnie ostatnią więź łączącą rodzimą grozę z zaimportowanym przez Edgara Allana Poe europejskim horrorem gotyckim, wyhodowując jego amerykańską, rdzenną odmianę; obleśną, śmierdzącą i tak anty-arystokratyczną jak tylko to możliwe, ale po stokroć swojską i niepodrabialną. Zaś Roman Polański i William Friedkin dadzą (za Mickiem Jaggerem) do zrozumienia, że diabeł to nie to nie jakieś tam licho z lamusa Starego Świata, lecz Pan Świata Tego, który towarzyszy Ameryce odkąd przypłynął razem ze wszystkimi na „Mayflower”.
 
Carrie-Poster-carrie-1976-16584983-453-652
 
I tu do akcji wkracza Brian de Palma konstatując, że to co przywodzi nas do zguby wcale nie musi czaić się na ustronnych, niebezpiecznych terytoriach, ani w zagrożeniu z zewnątrz. Wystarczy pospolita przestrzeń najbliższego otoczenia. Zło, najbardziej wredne i skuteczne, to integralna część ludzkiej kondycji i na codziennej, międzyludzkiej płaszczyźnie, aklimatyzuje się najłatwiej i spełnia najlepiej. Żadna metafizyczna personalizacja nie jest tu do niczego potrzebna. Mało tego, często idealnym dlań koniem trojańskim bywają nasze nieodpowiedzialne intencje, kiedy wydaje nam się, że przychylamy komuś nieba, lecz bez należytej empatii. Bo przecież nasz faktyczny cel, to móc z rozkoszą dać nura w tę własną dobroć, jak w barłóg. Mile połechtany gruczoł próżności potrafi idealnie przesłonić fatalne rozpoznanie terenu, czego skutki mogą okazać się tragiczne.
 
Akcja rozgrywa się w takim właśnie banalnym miasteczku, gdzieś w Północnej Karolinie. Tytułowa Carrie White, nastolatka z maturą za pasem, to typ osoby, której serdeczne i miłe słowa zdarza się słyszeć tylko wtedy, gdy są wypowiadane ironicznie. Pomiatana przez koleżanki, wyszydzana na każdym kroku i straszliwie zapuszczona, robi za klasowego odmieńca i wypłosza. Skazuje ją to na całkowitą samotność, w końcu przyjaźń z kimś takim to szczyt obciachu towarzyskiego. Pozbawiona wyrazistej osobowości dziewczyna przyjmuje swój los biernie i bez oporu, co podwójnie wiktymizuje ją w oczach otoczenia. 25 – letnia Sissy Spacek („Badlands”) perfekcyjnie odmalowała ten obraz nędzy i rozpaczy, budując swoją Carrie w najdrobniejszych szczegółach. Podczas zdjęć, przez cały czas izolowała się od innych aktorów i ekipy, nie myła twarzy, włosy natłuszczała wazeliną, a jej filmowa sukienka (uszyta specjalnie przez matkę) wygląda jak prosto z lumpeksu z używanymi worami pokutnymi. Fizyczną motorykę postaci Spacek wypracowała studiując biblijne ryciny Gustave’a Dore, przedstawiające męki piekielne grzeszników. Ich cierpiętnicze pozy przełożyła na bezwarunkowy „gest psychologiczny” wiecznie stulonego w sobie ciała bohaterki.
 
Carrie mieszka z matką – maniaczką religijną, która robi wrażenie ciężko upośledzonej psychofanki „Egzorcysty”(z którym De Palma wyraźnie tu polemizuje). Upozowana na anioła z obrazu Memlinga stara się „wychowywać” córkę metodą ojców Karrasa i Merrina razem wziętych. Zaszczepia jej permanentne poczucie winy, znęcając się nad niebogą fizycznie i psychicznie, cytując biblię i zmuszając Carrie do ciągłej pokuty za wyimaginowane zło, którego w jej oczach jest plugawym naczyniem. Sceny w przeładowanym religijną tandetą mieszkaniu (figurka Św. Sebastiana to szczyt dewocyjnego turpizmu), zagraconym, odpychającym i spowitym w nieustannym mroku, stanowią mieszaninę groteski z autentyczną grozą i cierpieniem. Naszpikowane kontrastami, ekspresyjne zdjęcia Mario Tosiego („Frogs”, „Glory Stompers”) przynoszą szokującą zmianę aury po przejściu od establishing shot całego domu, rysowanego dla odmiany miękkim, wręcz puchatym światłem naturalnym. Postać matki jest tak przeszarżowana (choć nie wydumana, są tacy ludzie), że odtwarzająca ją Piper Laurie („Ruby”, „Twin Peaks”) cały czas była przekonana, że gra postać komiczną. Nawet po obejrzeniu filmu uznała go za czarną komedię, nie horror.
 
Carrie-carrie-1976-16586296-853-480
 
Margaret White nienawidzi seksu i wszystkiego, co łączy się z cielesnością. Dlatego córka regularnie karana jest prewencyjnie, aby jej grzeszne myśli „egzorcyzmować” na gorąco. Matka autentycznie wierzy, że takowe lęgną się w jej głowie, a że i zapewne na myślach się nie kończy. Tymczasem w szkole większość upokorzeń dziewczyna cierpi właśnie z powodu swej nieatrakcyjności, ogólnie jest postrzegana (przez samą siebie również) jako obiekt całkowicie aseksualny i odpychający fizycznie. De Palma wstrząsająco oddał całą spiralną schizofrenię tego zamkniętego kręgu.
 
Ale jest jeszcze coś. Musi być: ogólniak w którym rozgrywa się akcja nazywa się Bates High – skoro więc szkoła ma takiego patrona, wiadomo że „coś się dzieje!”. Nagle okaże się, że w Carrie drzemią potężne parapsychiczne moce. Ujawnią się przypadkiem i poza kontrolą, jako uboczny efekt silnego stresu w przełomowym dla jej rozwoju momencie (i będzie to, zapierający dech, show reżyserski De Palmy). Reżyser taktycznie umieści ten wątek jakby na marginesie właściwej historii, a Niezbadane przesączać się będzie dyskretnie i bardzo rzadko. Dokładnie na tyle, by utkwiło gdzieś z tył głowy trzymając balans podskórnego lęku. Bowiem skupiający uwagę pierwszy plan wypełni modelowy „high school confidential” z całym dobrodziejstwem inwentarza. Będzie też opowieść o przemianie, sztubackiej zemście, podszytych bezmyślną hipokryzją dobrych chęciach, a także o tym jak to jest, gdy najpiękniejszy moment w życiu zbiega się w jeden punkt z tym najpotworniejszym. Psychokinetyczny Armageddon, który oszalała Carrie zgotuje reszcie świata, to przede wszystkim symboliczna amplifikacja tego, jak mocno przeżywa się i cierpi w pewnym wieku. U wielu jednak taka rozpacz imploduje, niszcząc od wewnątrz z porównywalną skutecznością.
 
Carrie White Burns in Hell 2
 
Formalnie De Palma sięgnął tu szczytów dla większości niedostępnych. Scena w szkolnej łaźni, gdzie para wodna jest jak werniks na obrazie z wiotkim ciałem Sissy Spacek przy chromowanej, zwalistej armaturze prysznicowej, emanuje erotyzmem niemal gigerowskim. Tu, czy zwłaszcza w scenie balu maturalnego reżyser cyzeluje nastrój długo, namiętnie i poetycko: gdy złamie to wszystko dreszczem grozy a potem wybuchem destrukcji, naprawdę jest co niszczyć. I nie jest to oczyszczające, widzowi dostaje się równo z bohaterami, a de palmowska strzelba Czechowa to broń nuklearna. Co jeszcze imponuje, to reżyserska dyscyplina. De Palma dociskał sprężynę powściągliwości nie krócej niż należało, by w kulminacji zaatakować wszystkimi swoimi wynalazkami na raz: montażem, podzielnym ekranem, muzyką, ciszą… to było bardzo nowoczesne kino na tamten moment. Kochany przez fanów oniryczny epilog (inspirowany zbliżoną sceną z „Uwolnienia” Johna Boormana) uznano za jedno z najlepszych zakończeń w historii filmu grozy. Sissy Spacek później wielokrotnie wpadała na seanse „Carrie” tuż przed końcem, uwielbiając napawać się reakcją widowni. Obydwie z Piper Laurie zdobędą nominacje do Oscara, co było dotąd niespotykane w przypadku horroru. Lista pochwalna jest oczywiście dłuższa i nie może na niej zabraknąć autora ścieżki dźwiękowej Pino Donaggio (specjalność – sekcje smyczków), eks gwiazdora włoskiej piosenki, który w ostatniej chwili zastąpił zmarłego tuż przed realizacją Bernarda Hermanna. Donaggio wkrótce zasili czołówkę kompozytorów związanych z horrorem, pracując m.in. z Argento, Fulcim, Soavim i jeszcze parokrotnie z De Palmą. Nie gorzej spisał się młody, nieopatrzony aktorski drugi plan z Nancy Allen, Amy Irving, Johnem Travoltą i Williamem Kattem na czele. Jakieś minusy? Ja nie znalazłem. Dzieło kompletne, kto nie widział, ten… ten niech lepiej obejrzy.
 
Simply