House on Straw Hill aka Expose reż. James Kenelm Clarke, 1976
To jedyna brytyjska produkcja, której dane było zaszczycić rodzimy zakład penitencjarny dla kinematograficznych dewiantów, morderców, deprawatorów i wszelkiej maści niereformowalnych skurwysynów, w filmowej grypserze określany mianem video nasty. Brytole nie cackali się z krajanem, „House on Straw Hill” bez gadania wylądował w sekcji o zaostrzonym rygorze na owianym fatalną sławą bloku „prosecuted”. W pomarańczowej puszce waflował pod celą z tak notorycznymi garusami, jak „Cannibal Holocaust”, „Tenebre”, „The House on the Edge of the Park”, czy „I Spit on Your Grave”, aż w roku 1997 po wykastrowaniu z 51 sekund i z dożywotnim zakazem zbliżania się do kin, wypuszczono go na wolność.
Po wpisaniu tytułu w wyszukiwarkę od razu robi się wesoło, kiedy dowiadujemy się, że to „dreszczowiec pornograficzny”. A przed takimi feromonami semantycznymi nie zwykło się przechodzić obojętnie, zwłaszcza będąc nieuleczalnym fanem kina lat 70. Do tego w głównej roli błyszczy Udo Kier z całym swym perwersyjnie-reptiliańskim wdziękiem, typowym chyba jeszcze tylko dla Niemców pokroju Klausa Kinskiego, czy Helmuta Bergera. Jego bohater wikła się tu w historię, którą można by określić jako przewrotne anty – „Misery”, wymyślone przez Kinga po zamianie na łby z Henrym Millerem, a przed edycją – z Dardano Sacchettim. Paul Martin (Kier), trunkowy pisarz z jednym bestsellerem na koncie, gnany terminami i blokowany niemocą twórczą, poci się nad nową powieścią w malowniczym domku pośród pól i łąk cichej, angielskiej wsi. Narcystyczny, dominujący ekscentryk (idąc do łóżka z kochanką zawsze zakłada gumowe rękawiczki) prześladowany jest przez dziwaczne i przerażające omamy. Już na początku, w scenie wściekłego seksu Paula z dochodzącą Susan (gwiazda porno Fiona Richmond), reżyser znienacka puszcza w ruch montaż „rozkojarzeniowy”… i serwuje rozpędzony ornament ze strzępów fikcyjnego giallo a’la naćpany Nicholas Roeg i pseudo odrzutów montażowych z „The Wall” Alana Parkera. Jest dobrze, już można poczuć tak miły sercu podmuch dzikich lat 70-tych i tę napawającą otuchą, niebezpieczną fabularną przestrzeń, gdzie zdarzyć może się wszystko.
Po takim wejściu opowieść uspakaja się wchodząc zarazem na tory głównego wątku, gdy Paul zatrudnia młodą, ponętną sekretarkę Lindę (Linda Hayden). Gdy z całym kabotyństwem i grandilokwencją (tak w tonie jak i w pozach) zacznie dyktować jej swe grafomańskie wypłody, robota ruszy wreszcie do przodu. Relacja obojga początkowo nie schodzi z płaszczyzny czysto zawodowej, lecz erotyczne napięcie rośnie z każdą chwilą. Paul póki co utrzymuje wyniosły dystans, lecz stopniowo wbrew sobie i własnym zasadom, coraz bardziej go skraca (kapitalna gra Kiera), zaś Linda przyjmuje to z pewną swego, lecz nie przesadnie demonstracyjną, obojętnością. Dziewczę ma także swe intymne kółko zainteresowań: pasjami uwielbia się w samotności masturbować, co Linda „Blood on the Satan’s Claw” Hayden (w końcu jedna z najbardziej bezpruderyjnych brytyjskich aktorek swoich czasów) odgrywa na granicy auto erotycznego zatracenia. Z czasem jednak, w przestrzeni między parą coraz bardziej narastać zacznie atmosfera bliżej nieokreślonego niepokoju. Pojawi się niepewność co do faktycznych intencji i ról obojga, jakby skrywanych za fasadą neutralnych zachowań, czy może tylko perfekcyjnie rozgrywanych masek?
Jeszcze bardziej wyostrzy się to wszystko, gdy pozornie spokojny rytm opowieści złamią kolejne wybuchy przerażających flashbacków (czy może flashforwardów?). Jak gdyby rzeczywistość na moment rozpryskiwała się jak lustro odbijające przeszłość i przyszłość naraz, mieszając je i topiąc we krwi i koszmarze… by równie nagle wrócić do stanu normalności. Nie zostawiając po sobie niczego więcej, niż świadomość przyczajonych gdzieś między wymiarami, terroru i chaosu.
Historia na dobre przybierze kształty jakiegoś – nie przymierzając – countryside giallo, gdy coraz bardziej zagadkową atmosferę podkręci w międzyczasie kilka nie mniej tajemniczych, a dosadnych mordów (a także gwałt pod lufą dubeltówki, submisywnie i nie bez aprobaty głaskanej w trakcie przez ofiarę). Jednak na prawdę gorąco zrobi się, gdy Paulowi złoży wizytę jego „dobiegaczka” Susan. Zanim wszystko utonie w krwawej łaźni (gdzie ani pełne oddanie twórców, ani ich puste kieszenie nie będą nam oszczędzone), przeżyjemy ostry lesbijski soft core i prawdziwy pojedynek profesjonalistki (Richmond) z ambitną, lubiącą postawić na swoim amatorką (Hayden). Muzycznie oprawione jest to obsesyjnym, fortepianowym crescendo na minimalistycznej fakturze smyczków.; tak mogłaby brzmieć odpowiedź King Crimson na „Bolero” Ravela. Zaiste „House on Straw Hill” nie garował w pierdlu video nasty za niewinność.
Całość psuje niestety tyleż zaskakujący, co nieludzko kretyński finał, przebijający na wylot pamiętne zakończenie „Bay of Blood” Bavy; o ile u Włocha była to jednak pokraczna, lecz z rozmysłem użyta ironia, tak tu jest tylko nieporadnie i bez sensu. Mimo to, każdy fan kina eksploatacji powinien dzieło Clarke’a obejrzeć i per saldo nie będzie raczej czuł się zawiedziony.
Simply