logo
maxresdefault

Nadchodzą Zombi – Sitges 1979

Sitges – małe nadmorskie miasteczko niedaleko Barcelony – żyje głównie z turystów. Na wąskich uliczkach sąsiadują ze sobą hotele, pensjonaty, sklepy, bary, restauracje i nocne kluby. W październiku Sitges z wolna pustoszeje, wyludniają się plaże, coraz mniej amatorów kąpieli przy chłodnych podmuchach wiatru. Jakiś mężczyzna wytrwale przeczesuje plaże szukając monet. 

Na pierwszy rzut oka Sitges robi wrażenie spokojnej oazy, z dala od hiszpańskich niepokojów. Kilka barwnych afiszy zachęca do głosowania za autonomią, na pari samochodach oprócz międzynarodowego hiszpańskiego E, także na żółto – czerwonych pasach, litera C – Catalonia. Dwujęzyczne napisy na sklepach. A potem w rozmowach z gospodarzami festiwalu okazuje się, że nie ma tematu, którego nie dałoby się sprowadzić do najważniejszej dla nich sprawy – autonomii. Nie opowiadają się jednak za przemocą, nie chcą iść śladem Basków. 

 

1979-214x300

 

Wybuchały więc tylko petardy na cześć festiwalu. Grupka ubranych w kolorowe worki chłopców z bębnami i korkowcami przemaszerowała dwukrotnie ulicami Sitges. Detonacje, zwielokrotnione przez wąskie uliczki, rozsadzały mi mózg jeszcze potem, gdy znalazłam się już w sali festiwalowego kina „Retiro” obdarowana czerwonym goździkiem i streszczeniem inauguracyjnego filmu po katalońsku. Pełna gala, panowie w czarnych garniturach, panie w wieczorowych sukniach. Ekipa TV, kilkunastu fotoreporterów. Oprawa godna wielkiego wydarzenia kulturalnego.

41190cba7e5b9f025c4d904869

Jakże śmieszna wydała mi się ona za chwilę w konfrontacji z ekranem. Po projekcji włosko – amerykańskiego filmu „Zombi 2″ (reż. Lucio Fulci) z przerażeniem pomyślałam o czekających mnie 14 filmach konkursowych. Tak z powodu ich przewidywalnego poziomu, jak i nieadekwatnej wrażliwości przybysza z kraju, w którym okrucieństwo na ekranie nie służy celom rozrywkowym. Beznadziejne uczucie znalezienia się w lejku zakończonym szklaną kulką. Nie mogę nie oglądać filmów, bo jestem sprawozdawcą „Filmu” i to mój dziennikarski obowiązek: jestem przewodniczącą międzynarodowej krytyki filmowej w towarzystwie kolegów z Francji, Portugalii i Hiszpanii, którą to godność ofiarowano mi, gdy tylko postawiłam stopę w biurze festiwalowym dyrektora Rafalesa i nie chciano nawet słyszeć o odmowie. Polską kinematografię ceni się tu bardzo wysoko za walory humanistyczne, podejmowanie ważkich problemów współczesności, maestrię reżyserską. Gospodarze mają więc za punkt honoru, by w składzie jednego z dwóch jury znalazł się Polak; tak było i w poprzednich latach.

Gdyby z zestawu konkursowego w Sitges wyciągnąć wnioski o dniu dzisiejszym i perspektywach gatunków sci-fi i grozy, byłoby one ze wszech miar ponure. A przecież tak nie jest. Kontynuacją klasyki są filmy „Nosferatu” Herzoga i hollywoodzki „Dracula” Johna Badhama, które zdobywają światowe ekrany; trwają prace nad dalszym ciągiem „Gwiezdnych Wojen”, Spielberg myśli o rozwinięciu tematu „Bliskich spotkań”. Kino już dawno nobilitowało ten gatunek. W Sitges trudno byłoby się tego domyślić. Pokazywane tu filmy nigdy nie aspirowały do miana wielkiego kina, nie są nawet klasy B… A przecież ten festiwal chce być jakoś reprezentatywny dla produkcji gatunku science fiction i horroru. I jest, ale w tym znaczeniu, ze proponuje wędrówkę po dnie. 

Konkurs prezentował się żałośnie, ale nie retrospektywa, w której pokazano klasyczne dzieła ekspresjonizmu niemieckiego: „Wampira z Dusseldorfu”, „Metropolis” i „Dr. Mabuse” Fritza Langa, „Nosferatu” Murnaua oraz „Gabinety dr Caligari” Roberta Wiene i „Studenta z Pragi” Stellana Rye i Paula Wegenera.

Jako się rzekło, festiwal zaczął się filmem „Zombi 2″. Zombi to chodzące trupy, żywiące się ludzką krwią i tkankami. Zamordowani przez nich ludzie stają się zombi, aż do wymiany całej ludzkości, jak należy sądzić, bo w finale filmu ponury pochód Zombich przemierza most na rzece Hudson. Nic to, że ludzie starają się przerwać ten proces zomboizacji strzelając w głowę zwłokom. Stare szamańskie sposoby straciły moc. Zombi wstają, tylko że ze zmiażdżonymi twarzami, z mózgami na wierzchu.

Film o Zombich jest znakomitym punktem odniesienia. To trzeciorzędne czy czwartorzędne kino komercyjne żywi się samym sobą, w sobie znajdując inspiracje, tematy i motywy. Zombich i wstające zwłoki wymyślono dawno; teraz  by utrzymać napięcie widzów, trzeba zwiększać ich liczbę, wymyślać coraz to bardziej szokujące sceny. Tępieje wrażliwość, zasypia wszelka myśl. Podobnie jest w innych filmach. Sceny coraz bardziej krwawe, coraz bardziej wyszukanie okrutne. Jakże czysty i subtelny wydaje się nagle stary, poczciwy nietoperz Nosferatu z filmu Murnaua, wędrujący po świecie ze swoją trumienką.

fullwidth.6f0e56fc

Podobną drogą podążył Amerykanin William Sachs, twórca filmu „Topniejący człowiek”. Zrealizował po prostu najnowszą wersję znanej i u nas „Zemsty kosmosu”. Oto wrócił z okolic Saturna statek kosmiczny. Jeden z kosmonautów został napromieniowany. I – tu różnica – nie przekształca się w roślinę, ale topnieje, pokrywa się krwawą miazgą. Ucieka ze szpitala, żywi się ludźmi, by w końcu zmienić się w krwawy strzęp. Arcydzieło sztuki charakteryzatorskiej i reżyserskiej (Sachs jest także scenarzystą) bezmyślności. Próbując nieco wydźwignąć film, reżyser wprowadza postać lekarza usiłującego powstrzymać policyjną obławę. I jego ustami zadaje widzom dramatyczne pytanie: gdzie kończy się człowiek, a zaczyna monstrum? Czy trzeba go koniecznie ścigać i zniszczyć, przecież to w gruncie rzeczy nieszczęśnik, tylko coraz mniej podobny do nas? I tak aż do końca ściele się trup, potem były kosmonauta kończy żywot, a na Saturna startuje kolejna rakieta. W tym wtórnym i marnym w końcu filmie jest jedna znakomita scena. O świcie sprzątacz znajduje pod ścianą, nie opodal pojemników na śmiecie, resztki monstrum. Nic go nie dziwi. Krząta się, bierze strzęp w dwa palce, potem jednak wraca po miotłę i całym sobą wyraża niezadowolenie, że ludzie tak śmiecą.

Przy oczywistych inspiracjach pozostając, trzeba wymienić amerykańską „Jennifer” (reż. Brice Mack), powtórne opracowanie tematu Carrie. Uczennica, bardzo dobrze zresztą grana przez Lisę Pelikan, co jury uczciło nagrodą za interpretację, równie prześladowana jak Carine, jest obdarzona mocą rozkazywania wężom. W finałowej, wspaniale sfotografowanej scenie rozlicza się z koleżankami i ich chłopcami zsyłając na nich węże. Zaś chiński „Stary dom” (reż. Yao Fung Pan) to jeszcze jedna słabiutka wersja nastrojowych filmów orientalnych, z duchem zamordowanej dziewczyny, która z zaświatów żąda od byłego narzeczonego, by ją pomścił. Wtórna jest także „Piękna i bestia” Juraja Herza, tym razem zrealizowana w Czechosłowacji. Ale przy ogólnie niskim poziomie filmów festiwalowych ten błysnął jak diament w kuble z węglem. Stylowy, nastrojowy, pięknie sfotografowany. Wzruszająco prosta opowieść i miłości uczłowieczającej potwora. Oszczędny w środkach i bez wielkich pretensji scenograficznych, film ujął jurorów i dostał główną nagrodę. Zawrotnie wysoko, bo aż do „Hamleta” sięgnął po inspirację F. Harvey Frost, reżyser kanadyjskiego filmu „Źle się dzieje”. Czaszka Yoricka zastępuje kukła, z którą prowadzi długie rozmowy książę – brzuchomówca. Całość to  właściwie zagadka kryminalna: kto zabija i straszy, by wymóc na królowej abdykację na rzecz któregoś ze swych dwóch synów? Zgodnie też z regułami kryminału rzecz się rozstrzyga – mordercą jest najmniej podejrzany. Nie sposób jednak było dopatrzyć się w tym filmie elementów horroru, zresztą również w kilku innych.

Szaleństwo – niesłychanie pojemny motyw. Szaleństwo zwalnia od logiki, daje nieograniczoną możliwość walenia po oczach i mózgu spragnionego rozrywki widza. I tak najokrutniejsze morderstwa znajdują wytłumaczenie w szaleństwie, pragnieniu odwetu za doznane od społeczeństwa lub pojedynczych ludzi krzywdy. Żadnego uciekania się do zaświatów czy sił nadprzyrodzonych. Nastolatka popełniła samobójstwo z miłości do głośnego piosenkarza – rodzice niespiesznie i starannie przygotowują odwet, zachowując zresztą zwłoki córki nie pogrzebane, ułożone przed wielkim portretem idola (angielski „Powrót” reż. Peter Walker). W amerykańskiej „Morderczej skrzynce” (reż. Dennis Donnelly) ojciec mści się za śmierć córki w wypadku samochodowym – jest pełen odrazy do buchającego seksem i zdegenerowanego społeczeństwa – morduje więc młode kobiety, właśnie za pomocą narzędzi z owej skrzynki majsterkowicza. Ale kto mieczem wojuje… Szaleńców przecież niemało. W sumie 7 trupów plus spalenie żywcem. Całą gamę dewiacji psychicznych prezentuje też włoski „Dom o śmiejących się oknach” (reż. Pupi Avati). Sprawnie budowane napięcie, klimat zagrożenia, trójstopniowe zakończenie, za każdym razem coraz bardziej przerażające – ten film był może nieco lepszy od pozostałych. Zbyt długi jednak, mało spójny – widać, że temat przerósł możliwości reżysera.

A co nowego w wampirologii? Ten klasyczny gatunek reprezentowały w Sitges dwa filmy. Francuska „Fascynacja” sprawnie godzi kino porno, także w lesbijskim wydaniu, z okrucieństwem. Zabija się kosą, sztyletem, rewolwerem, rozszarpuje żywcem. Reżyser Jean Rollin jest bardzo płodnym twórcą, ma na koncie kilkanaście takich filmów, co roku przywozi nowy do Sitges. W Australii natomiast wampiryzm uprzemysłowiony. W oddalonym od ludzkich siedzib ośrodku medycznym odsysa się krew izolowanym tam młodym ludziom i dostarcza w specjalnych pojemnikach użytkownikom na całym świecie. Co jakiś czas odbywają się uroczyste zjazdy i wybrani dostępują zaszczytu ssania bezpośredniego, wprost z tętnicy szyjnej (otwartej uprzednio wysterylizowanym nożem chirurgicznym, higiena przede wszystkim). „Pragnienie” (reż. Rod Hardy) to film zrobiony sprawnie, szalenie serio, z zadęciem na  superprodukcję. Jakże dobrze by mu zrobiło lekkie przymrużenie oka. Jury nagrodziło go za efekty specjalne.

Prawdziwą niespodziankę sympatykom i eksploratorom perypetii zasłużonego dla kina wampira z Transylwanii Drakuli sprawili Rumuni realizując statyczny, dostojny i niesłychanie długi film historyczny „Prawdziwe życie Drakuli” (reż. Doru Nastase), gdzie  niedwuznacznie zostało powiedziane że książę Wlad Tepesz, zwany Drakulą, wampirem nigdy nie był. Jeśli zabijał, to wrogich swojej ojczyźnie Turków bądź zdradzieckich bojarów. Nie przypuszczam jednak, by kino horroru pozwoliło sobie wydrzeć tak wspaniały mit.

Przy niesłychanej żywotności gatunek wampiryczny jest szalenie konserwatywny w swej scenerii, stylistyce wykorzystywanych na ekranie atrybutach tej „profesji”. To swoiste skrepowanie widać wyraźnie w „Pragnieniu”. Ucieczka od konwencji prowadzi do zapożyczeń z kina sensacyjnego, kryminalnego, po czym niezmiennie wracamy do kłów, tętnicy szyjnej i misterium ssania. Współczesne widzenie tematu wyczerpuje się w higienie i nowoczesnej aparaturze medycznej.

 

Jutro-Wstane-Rano-i-Oparze-Sie-Herbata1977

Jutro wstanę rano i oparzę się herbatą (1977), czyli „Podróż w czasie”

 

Kielicha goryczy dopełniły prezentowane w konkursie filmy sci-fi. Poza wspomnianym już „Topniejącym człowiekiem” była czeska komedia „Podróż w czasie” Jindricha Polaka – błaha, ale za pomysł pokazania mimiki Hitlera w tempie niemych filmów, powtarzającego ten sam gest duże brawa. Była też amerykańska „Epidemia” Ed Hunta i ją też nagrodziliśmy w końcu po długich debatach, po prostu z bezradności. Był to jedyny film nie wprost wtórny, któremu można było napisać cenzurkę „za podjęcie problemu, który nadaje tematyce filmowej science fiction walor aktualności”. W krainie ślepców jednooki jest królem. „Epidemia” to opowieść o naukowcach badających strukturę DNA, szukających kodu genetycznego. Przypadkowo zostają wyprodukowane groźne wirusy, które szybem wentylacyjnym (śmiesznie przyklejonym przez scenografa do gładkiej ściany instytutu, do tego z gniazdem ptaków w środku) wydostają się na zewnątrz. Martwego ptaka bierze do ręki dziecko id. Odizolowana na kwarantannę kobieta ucieka ze szpitala, styka się z wieloma ludźmi, już nic nie może powstrzymać korowodu śmierci. Naukowcy rozpaczliwie szukają antidotum. Znajdują. Jeszcze tym razem świat zostanie ocalony. Ale czy zdąży się następnym razem? „Epidemia” jest typowym filmem zrobionym za małe pieniądze, laboratorium jest atk teatralne, ze aż bolą zęby, dydaktyczne dialogi na poziomie szkoły podstawowej, mikrofon kołysze się nad głowami aktorów. Ale film ma przesłanie, nie służy li tylko molochowi igrzysk, a to już było dużo tego roku w Sitges.

Gospodarze festiwalu gorąco bronili teorii, że horror oczyszcza, jest dla widzów swoistym katharsis. Jakże więc oczyszczone i wolne od pragnienia gwałtu muszą być społeczeństwa zachodnie karmione tą strawą na co dzień. W każdym razie spacer po dołach filmowego  gatunki sci-fi i horroru okazał się pouczający. Twórcy tych filmów nie mają łatwego zadania. Muszą straszyć, ale arsenał pomysłów, tematów i środków jest żałośnie ubogi. Piętno naszych czasów można dostrzec przeważnie w tym, że na stromych ciemnych schodach, w piwnicach, starych domach i w skrzypiących windach czają się dziś nie duchy, ale mordercy z krwi i kości. Duchy i demony wyparto nieomal bez reszty…

Tak wygląda kino sci-fi i horroru w roku 1979 – gdy patrzeć nań z perspektywy XII Festiwalu w Sitges.

 

Elżbieta Dolińska

 

9fb58d129df8c4b572e6349915

 

 

Celem wierności oryginalnemu tekstowi zachowaliśmy go bez zmian.

haku/Simply

Oryginalny skan znajduje się na stronie:

http://www.filmopedia.org/archiwum/1979/1391/Film-1979-45.html