Sexploitation Mon Amour
1978 – Killer Nun (reż. Giulio Berruti) – Kuba Haczek
Nunsploitation, jako jeden z podgatunków sexploitation, miał na celu ukazanie życia „za murami klasztoru” przez pryzmat perwersji, opętania i wyzwalania ukrytej seksualności, drzemiącej w pogrążonych w celibacie siostrzyczek i braci. Gatunek w swej pierwotnej postaci nie trwał długo, obejmując okres lat 1969-1974, choć należy przyznać, że to raczej umowne daty. Killer Nun to mieszanka gatunkowa, nunsploit z ledwie kilkoma erotycznymi scenami, realizowany podług schematów giallo, polegających na odkryciu tożsamości mordercy. Siostra Gertruda, przekonująco zagrana przez Anitę Ekberg, to kobieta samotna, nimfomanka, a także coraz bardziej pogrążająca się w nałogu morfinistka, gotowa za kolejny zastrzyk popełnić najgorsze zbrodnie. Sama aktorka twierdziła, że ta rola była dla niej wielkim wyzwaniem – jej postać dominuje nad resztą towarzystwa, całkowicie zawłaszczając sobie film. Na gruncie kina sexploitation, Killer Nun to przede wszystkim więcej niż przyzwoity pod względem fabularnym i świetnie sfotografowany, zbudowany na częstych zbliżeniach, obraz ludzkiego upadku. Jeden z dwóch filmów Giulio Berrutiego, wcześniej scenarzysty i asystenta reżysera przy surrealistycznej Baba Yaga (a.k.a. Kiss Me Kill Me, 1973) Corrado Fariny. Coś z klimatu tego obrazu przeniknęło do Killer Nun, która momentami odchodzi w stronę psychodelicznej wizji, szczególnie w scenach ilustrujących przeżycia wewnętrzne Gertrudy. Podsumowując, erotyka w wersji softcore, lesbijskie ciągoty, wszystko jednak podlegające surowym prawom realistycznej intrygi. Na rozpoczęcie przygody z niegrzecznymi zakonnicami w sam raz.
1978 – To Be Twenty (reż. Fernando Di Leo) – Simply
Dwie urodziwe i na potęgę wyluzowane pannice (Gloria Guida i Lilli Carati) docierają autostopem do Rzymu w poszukiwaniu uciech tego świata. Beztroskie i wyuzdane napawają się urokami młodości, prowokują burżujów, kradną żarcie w supermarketach, kupują fajki oferując w zamian pompino i tak dalej. Trafiają na squat do podupadłej hippisowskiej komuny, pełnej zdumiewających ludzkich okazów. Niestety najprzystojniejszy z nich (Ray Lovelock), dla którego gotowe są natychmiast rozłożyć nogi na za piętnaście trzecia, jest non stop ućpany jak wór (zatem u niego przez cały czas jest w pół do szóstej), a reszta to same nieuleczalne przypadki freakozy, bądź zapuszczone, stare pryki. Zawiedzione przygodnym seksem z jakimiś mało wyrafinowanymi chłoptasiami robią sobie dobrze same. Dla podtrzymania budżetu komuny zaczną sprzedawać encyklopedie jako akwizytorki, lecz wkrótce policja robi kipisz na squacie i całe towarzystwo ląduje na psiarni (przesłuchanie jogina w permanentnym, mentalnym lotosie przez wkurwionych gliniarzy – bezcenne!). Scen seksu nie ma tu może zbyt wiele, jednak samo natężenie erotyzmu, tak czystego i witalnego jaki rozpiera bohaterki, wręcz demoluje ekran. Ta lekka i frywolna komedia kryje jednak w zanadrzu prawdziwe pierdolnięcie, a mianowicie scenę finałową, kiedy obie dziewczyny zostają bestialsko zmasakrowane przez bandę przypadkowych typów. Zupełnie bez powodu, na zimno, nawet bez seksualnego wykorzystania! Zmiana tonacji jest tak szokująca (nie napiszę, co im zrobili), że trudno mi to w ogóle z czymkolwiek w kinie porównać; dosłownie poczułem, jakby coś we mnie umarło. W swoim czasie film tak zbulwersował widownię, że wskutek publicznych protestów cały ten finał wycięto (pełna wersja ukazała się dopiero w wydaniu DVD). Fernando Di Leo, który wcześniej nie raz dał się poznać jako pierwszy specjalista od brutalnego i plującego na kompromisy kina poliziottesco oraz scenarzysta agresywnych spaghetti westernów, tym razem przelicytował sam siebie, ustanawiając rekord świata reżyserskiego sadyzmu. Mieć dwadzieścia lat to druzgocące requiem dla idealizmu ery Flower Power, której przeżytkom tak marny los zapisano w gwiazdach „dekady ołowiu”. Jedyne, na co po takim seansie przychodzi ochota, to przeorać się drucianą szczotką.
1979 – Fascination (reż. Jean Rollin) – Kuba Haczek
Nie mogło w niniejszej seks-polecance zabraknąć reżysera, który całe swoje życie poświęcił eksploatacji seksualności na przeróżne sposoby. Balansując niejednokrotnie na granicy kiczu, wcielał swoje perwersyjne pomysły w życie poprzez realizację różnorakich filmów, począwszy od wampirycznych erotyków z początku kariery, poprzez krwawe horrory gore, aż po proste filmy pornograficzne. Najważniejszym dziełem Jeana Rollina pozostaje Fascination, dedykowany zajmującemu się odcieniami erotyki w sztuce francuskiemu czasopismu o tej samej nazwie. Nakręcony w starym pałacu, zbudowanym dla bogaczy szukających seksualnej lewizny, miał początkowo być filmem porno. Rollin po przeczytaniu opowiadania swego krajana Jeana Lorraina pt. Un Verre de Sang (Szklanka krwi), w którym powracała legenda o piciu krwi w zdrowotnych celach, zdecydował się jednak na nakręcenie stylowego, romantycznego erotyka. Nie brakuje w nim nagich scen, w których króluje muza reżysera, była gwiazda porno, Brigitte Lahaie, tutaj jako jedna z dwóch vampyros lesbos, pilnujących tajemnic pałacu. Nie ma jednak w nich dosłowności, Rollin ograniczył się do ukazania swej gwiazdy w kilku seksualnych pozycjach, nie wchodząc zbyt często w sceny full frontal. Powstał jeden z najpiękniejszych w kinowej eksploatacji XX-ego wieku obrazów, pełen erotycznie wysmakowanych scen, podrasowanych użyciem kolorowych filtrów, które są bardziej luźnym ciągiem skojarzeń, niż fabułą. Dekadencki, pełen melancholii film Rollina to dzieło, w którym logika ustępuje miejsca na rzecz oniryczności świata przedstawionego. Fascination miał stać się wielkim wejściem Rollina na francuskie ekrany – szykowano premierę w dwunastu kinach, przygotowano odpowiednią ilość kopii oraz materiały dla prasy, dystrybucją zajęła się Union Générale Cinématographique, jeden z największych operatorów we Francji. Niestety, na tydzień przed premierą obrazu, jeden z dyrektorów UGC, na skutek kłótni z producentem, doprowadził do odwołania premiery, co przełożyło się na jego całkowitą klapę. To jednocześnie pożegnanie reżysera z erotycznym kinem wampirycznym na wiele lat i podsumowanie dotychczasowej kariery; w następnych latach skupi się na filmach gore i porno, kręconych głównie po to, by zniwelować długi. O ile jednak w krwawych jatkach zobaczymy jeszcze resztki wigoru autora, to pornosy będą już totalnie sflaczałe.
1980 – Erotic Nights of the Living Dead (reż. Joe D’Amato) – Simply
Ów rozsławiony sceną otwierania szampana poprzez zassanie korka waginą wesoły film powstał w plenerach Dominikany, gdzie ta sama ekipa nakręciła równolegle bliźniaczy Porno Holocaust. Mistrz D’Amato od początku rzuca publiczność na głęboką wodę, zaczynając z rozmachem i zdecydowanie hard. Architekt przestrzeni John (Mark Shannon) bierze prysznic z dwiema młódkami, by dalej kontynuować dolce vita w swoim pokoju hotelowym. Najpierw wylizuje obydwie namiętnie i w bardzo bliskich planach, potem dziewczyny dzielą się nim oralnie (jedna robi faję, druga pieści ustami wór), a facet leżąc na wznak zarzuca jedną na siebie, nadziewając na zniecierpliwioną pytę. Po chwili ruchania druga nie wytrzymuje, wyciąga chuja z waginy i zaczyna go ssać z uporem 2000 maniaków. Następuje szybki spust, a panna wkłada zwiędłego zaganiacza z powrotem do pochwy koleżanki. Wkrótce John zalicza jeszcze zblazowaną nimfomankę Fionę (Dirce Funari) i oboje, wraz z właścicielem luksusowego jachtu Larrym (George Eastman), udają się na tajemniczą Wyspę Kota. O tym rzekomo bezludnym miejscu krąży moc złowrogich legend, lecz gardzący wiarą w gusła John planuje zaprojektować tam kompleks turystyczny. Oczywiście cała eskapada rychło pogrąża się w odmętach apetycznej golizny i seksu (w wydaniu softcore), wkrótce jednak sielankę zmąci seria niepokojących symptomów mających związek z rozrzuconym po dżungli, zmurszałym cmentarzyskiem tubylców. Łącznikiem między życiem a śmiercią zdaje się być napotkana tam Luna (Laura Gemser) – kobieta-miraż, egzystująca również pod postacią czarnego kota, która mięciutko gwałci Fionę na plaży, a podczas stosunku z Larrym (w morzu o księżycu!) dematerializuje się w chwili orgazmu. Gdy wreszcie zacznie się prawdziwy horror, będzie to jeden wielki festiwal sera: zombiaki wyglądają tu jak wycieczka roznegliżowanych beduinów, a efekty gore to jak dla mnie półtora oczka niżej od Zombie Holocaust (1980) Marino Girolamiego (choć scena odgryzienia fujary jest całkiem w porządku). Mocnym atutem jest szalenie zróżnicowany soundtrack Marcello Giombiniego, łączący plażowe easy listening, organowe toccaty, reggae i zrzynki z Fabio Frizziego. Ten przydługawy (111 minut w wersji uncut) szmatławiec, jak by nie patrzeć ma w sobie w bród obleśnego wdzięku i prawdziwej radości seksu; propozycja nie do odrzucenia na walentynkowe party we dwoje.
Tekst pierwotnie ukazał się na portalu Kinomisja:
http://kinomisja.pl/sexploitation-mon-amour/