logo
h

Krew, Pot i Gnój: lato z kinem hicksploitation.

Hicksploitation (znane też jako hixploitation) to podgatunek kina, którego główne założenia opierają się na stereotypowym (najczęściej negatywnym) postrzeganiu mieszkańców małych amerykańskich wiosek i miasteczek. Tematyka tych filmów zazwyczaj dotyczy codzienności prostych farmerów, hodowców bydła, ale i obłąkanych dziwaków określanych jako hicks, rednecks lub inbreds, wrogich i ksenofobicznie nastawionych wobec przypadkowych ludzi, którzy stają na ich drodze. Kontrast między tradycyjnym, zgodnym z naturą trybem życia a nowoczesnym, amerykańskim way of life skutkuje tu zwykle brutalnymi konfrontacjami, z których mało kto wychodzi żyw. W filmach spod znaku strzelby, bimbru i wieśniaka smród przydomowego gumna miesza się z żelazistym fetorem krwi turystów, zajadanych przez hodowlane tuczniki, zaś w spowitych mrokiem izbach przy słabym blasku świecy kuzynostwo parzy się z uciechą na wykrzywionych w wulgarnym uniesieniu mordach…

W naszym tekście wyszliśmy poza granice Ameryki Północnej, dodając do niego dwa filmy spoza tego kręgu kulturowego (w tym jeden z Polski!), mieszczące się jednak w ramach gatunku. Sześć osób opisało łącznie dwanaście filmów, których obejrzenie jest oczywiście priorytetem na liście prawdziwego maniaka kinowej eksploatacji.

Zapraszamy do lektury oraz seansów!

Caligula von Kömuda (La Fin Absolue du Monde)

Śmiertelne manewry (Southern Comfort, 1981, reż. Walter Hill)

southern comfort

Bodaj najbardziej mainstreamowa pozycja z wymienionych w poniższym zestawieniu, ale też ze wszech miar zasługująca na określenie „niedoceniana”. Opowieść o oddziale Gwardii Narodowej, który w trakcie rutynowych ćwiczeń na bagnach Luizjany zmuszony jest zmierzyć się z grupą agresywnych tubylców, wykazuje pewne powinowactwa względem starszych o dwa lata Wojowników. Twórca obu filmów, Walter Hill w perfekcyjny sposób wyciąga maksymalną dozę napięcia z prostego schematu. I tam, i tutaj mamy bowiem do czynienia z podobną sytuacją: grupa nieszczęśników przedziera się przez terytorium wroga, który ma nad nimi strategiczną i/lub liczebną przewagę. W tym przypadku nowojorską miejską dżunglę zastąpiły dekoracje prosto z dalekiego Południa, a zamiast ulicznych gangów mamy grupę żądnych krwi Cajunów. Zarzewie konfliktu jest tutaj błahe, a wina bez dwóch zdań leży po stronie żołnierzy, którzy wpierw kradną „lokalsom” łodzie, a następnie – w ramach „żartu” – ostrzeliwują ich z broni fałszywą amunicją. Co znamienne, członkowie oddziału to – z dwoma wyjątkami – przygłupy, przysłowiowe rednecki, ewentualnie osobniki niestabilne emocjonalnie. W dodatku są kompletnie nieprzygotowani do jakiejkolwiek walki, dzięki czemu stają się łatwym celem dla znających bagna jak własną kieszeń tubylców. Hill przerzuca naszą sympatię na jedynych myślących zdroworozsądkowo wojaków w tej niewydarzonej ekipie, odtwarzanych przez Powersa Boothe’a i Keitha Carradine’a. Konkretne, męskie kino, w którym trup ściele się gęsto, a od słów ważniejsza jest siła pięści. Śmiertelne manewry nie przekonały jednak ani krytyki, ani widowni, która nie dopisała w kinach. Większość komentujących dostrzegła czytelną aluzję do wojny w Wietnamie (akcja filmu osadzona została „symbolicznie” w 1973 roku), niekoniecznie jednak doceniając jej ironiczny wydźwięk (czyt. Jankesi pakują się z butami do cudzego domu i dostają łupnia). Obecnie obraz jest jednym z mniej znanych w filmografii Hilla, choć wcale nie ustępuje poziomem jego najpopularniejszym dokonaniom. Doskonale wykorzystane lokacje (warto nadmienić, że zdjęcia były kręcone w okresie zimowym, a ekipa regularnie brodziła w wodzie po kolana!) i wiernie oddany koloryt kultury Cajunów tworzą pierwszorzędny klimat, który na 100 minut przykuwa do ekranu. Dodać do tego należy świetny, bazujący na tradycji swamp bluesa soundtrack od Ry Coodera i złożoną ze znajomych twarzy obsadę, pośród której – oprócz wspomnianych wyżej panów – znajdziemy Freda Warda, Petera Coyote i Briona Jamesa. Na emocjonujący seans w piekle rednecków jak znalazł!

 

Trapped (a.k.a. Baker County, U.S.A., 1982, reż. William Fruet)

trapped

Jak wiadomo, z redneckami na ich własnym poletku zadzierać nie warto. Przede wszystkim: będąc u siebie, mają nad nami przewagę zarówno liczebną, jak i wynikającą ze znajomości topografii. Poza tym, prawo na prowincji działa inaczej (tudzież nie działa w ogóle) niż w cywilizowanym świecie – to odwieczna reguła, którą zna każdy, kto choć raz widział choćby taką Teksańską masakrę piłą mechaniczną (1974). Kiedy opuszczamy bezpieczną miejską rzeczywistość, powinniśmy być przygotowani na każdą ewentualność. Bo wieśniacy rządzą się swoimi własnymi regułami. Tutaj liczą się przede wszystkim więzy krwi oraz osobliwie pojmowane dogmaty religijne. W Trapped a.k.a. Baker County, U.S.A., grupa studentów wybiera się na weekendowy wypad za miasto. Beztroski wypoczynek w lesie (bo gdzieżby indziej!) zakłóca szokujący incydent. Młodzi ludzie są świadkami linczu dokonanego przez mieszkańców pobliskiego miasteczka na cudzołożniku. Zamiast wiać w te pędy, dzieciaki jadą do najbliższej mieściny (zgadnijcie kto w niej mieszka…), by zawiadomić policję. Prowodyr samosądu, tutejszy „przywódca stada” (Henry Silva) podejmuje decyzję: świadkowie mordu muszą zginąć…

Obraz Williama Frueta to kanadyjsko-amerykańska koprodukcja, która – podobnie jak wiele innych przykładów hicksploitation – zaciąga dług wdzięczności u Uwolnienia (1972) Johna Boormana. Zamiast gwałtu analnego mamy jednak stare dobre pogonie po lesie, kilka ujęć obnażonych cycków i zgoła skromną dawkę przemocy. Psychologia leży i kwiczy: jeden z głównych bohaterów to zagorzały przeciwnik kary śmierci, który – wzorem pacyfisty-okularnika odtwarzanego przez Dustina Hoffmana w Nędznych psach (1971) – będzie musiał zweryfikować swoje podejście do pewnych zagadnień w wyniku ekstremalnych okoliczności. Fabuła jest więc płytka i wtórna, ale Trapped potrafi mimo to wciągnąć. Gdy przymknąć oko na pewne ekranowe nonsensy, realizacyjne niedociągnięcia czy niefrasobliwy montaż, to rzecz okazuje się być całkiem przyjemną rozrywką. Akcja rozkręca się zrazu powoli, ale pozwala to na zbudowanie napięcia, bez którego całość zapewne błyskawicznie runęłaby jak domek z kart. Nie ulega również wątpliwości, że projekt w dużej mierze niesie (ciągnie?) na swych barkach, jak zwykle niezawodny Henry Silva wcielający się w postać despoty i sadysty, który na poparcie swych czynów wygłasza bełkotliwe frazesy o „boskim prawie”. Jeśli ktoś lubi klimaty „mieszczuchy w potrzasku”, to powinien wpaść do Baker County: kanibali, ani mutantów wprawdzie tu nie uświadczycie, ale i tak niezbyt gościnne to miejsce.

Vernon, Florida (1981, reż. Errol Morris)

vernon-florida

„Drugim ulubionym zajęciem mieszkańców Vernon było obserwowanie kopulujących psów na placu miejskim. Pierwszym – samookaleczanie w zamian za pieniądze z polis ubezpieczeniowych.” – to słowa wypowiedziane przez Johna Josepha Healy’ego, detektywa z firmy ubezpieczeniowej Continental National American Insurance. Healy został wysłany do małego miasteczka Vernon na Florydzie, by zbadać kwestię napływających stamtąd szerokim strumieniem wniosków o odszkodowania za utracone kończyny. Początkowo nikt nie dawał wiary, że miejscowi odstrzeliwują i odpiłowują sobie ręce oraz nogi po to, by wyłudzić pieniądze od ubezpieczyciela. Prawda jednak jest taka, że w latach 50. i 60. XX wieku, stan Floryda odpowiadał za 2/3 wniosków o odszkodowanie za utracone członki w całych Stanach Zjednoczonych. Proceder wyłudzeń w szczególności popularny był właśnie w Vernon i okolicach, co sprawiło że miastu nadano przydomek „Nub City” (w odniesieniu do deformacji poamputacyjnych; nub – gruzeł, guzek), a w dalszej konsekwencji – pogrążyło się ono w ekonomicznej zapaści.

Pod koniec lat 70., do miasta przybył początkujący filmowiec Errol Morris, który po ciepło przyjętym debiucie Gates of Heaven (1978), za temat swojego następnego dokumentu obrał właśnie osławione „Nub City”. Jak nietrudno się domyślić, współpraca dokumentalisty z tubylcami nie przebiegała gładko, w szczególności gdy połapali się oni, co ma być tematem obrazu. Reżyserowi wprost grożono śmiercią, a syn jednego z „poszkodowanych” spuścił mu tęgie lanie. Morris poszedł po rozum do głowy i zarzucił pierwotną koncepcję, ostatecznie realizując coś, co można określić wręcz jako… laurkę wystawioną społeczności Vernon. Na godzinny film składają się same „gadające głowy”, bez żadnego odautorskiego komentarza. Poznajemy grupę sympatycznych dziwaków, którzy przed kamerą opowiadają o swoich codziennych zajęciach i pasjach. Poczciwy staruszek, który „zbiera” dzikie zwierzęta, by potem trzymać je w specjalnie skonstruowanej klatce w ogrodzie. Myśliwy wyspecjalizowany w polowaniach na indyki, z dumą prezentujący swe trofea. Policjant przesiadujący bezczynnie całe dnie w radiowozie obok drogi. Kaznodzieja prawiący kazanie na temat słowa „toteż” („therefore”)…Vernon to miejsce „nigdzie”, a czas płynie tam własnym rytmem. Do jego zabijania służą dziwaczne hobby. Nie ma pośpiechu, przestępczość praktycznie nie istnieje, bo większość z tych prostych ludzi nie skrzywdziłaby muchy. Dla mieszkańców metropolii – wizja jakby z innej epoki, ujmująca swą bezpretensjonalnością, sielskim charakterem. Z drugiej strony, warto też pamiętać słowa wspomnianego na wstępie Healy’ego, który w swoim raporcie na temat „Nub City” pisał: „Siedząc wieczorem w samochodzie zaparkowanym przy głównej ulicy Vernon, widząc przechadzające się grupki kilku, czasem kilkunastu kalek, człowiek ma wrażenie przebywania w upiornym, odrealnionym miejscu”.

 

Mariusz Czernic – Panorama Kina

Deranged (1974, reż. Jeff Gillen, Alan Ormsby)

Deranged 1974

„Słyszałeś o szuflarzu z South Bend? To on. W 1958 wymordował całą rodzinę i pół dzielnicy za pomocą łopaty śnieżnej. Od tamtej pory ukrywa się tutaj”. To cytat z… Kevina samego w domu, gdzie Roberts Blossom zagrał skłóconego z rodziną samotnego starca, wokół którego krążą plotki, że jest seryjnym mordercą. Ten sam aktor w 1974 wcielił się w postać inspirowaną życiorysem psychopaty i schizofrenika Eda Geina, zwanego Rzeźnikiem z Plainfield (w filmie go przemianowano na Rzeźnika z Woodside). Deranged (1974) to koprodukcja kanadyjsko-amerykańska według scenariusza Alana Ormsby’ego, który podjął się także realizacji wraz z Jeffem Gillenem i producentem Tomem Karrem z branży muzycznej. Tytuł odnosi się do definiowanego w psychiatrii upośledzenia umysłowego cechującego się utratą kontaktu z rzeczywistością. Historia opowiedziana jest z punktu widzenia mieszkającego na farmie Ezry Cobba, który poprzez kontakt z matką, fanatyczką religijną, staje się zdziwaczałym mizoginem, nekrofilem i zbrodniarzem. Po śmierci matki jego choroba psychiczna coraz bardziej przybiera na sile. Matka tak bardzo pragnąca uchronić syna od grzechu wychowała jednego z najbardziej przerażających zwyrodnialców w dziejach kryminalistyki.

Przy tej produkcji pracował Tom Savini, jeden z najbardziej zasłużonych dla horroru artystów od make-upu. Jako że Ezra Cobb wykopywał z grobów ludzkie szczątki, głównym zadaniem Saviniego było stworzenie martwych ciał, by zaspokoić nekrofilskie pragnienia obłąkanego wieśniaka. To nie jest film, który ma się podobać – są tu fragmenty powodujące wykrzywienie twarzy z uczuciem wstrętu. Niektóre sceny wskazują na zbyt daleko idącą karykaturę w budowaniu postaci, ale miało to na celu podkreślić jak niewiarygodna i nieprzewidywalna potrafi być ludzka natura. Zwykły starszy pan może być – tak jak w Kevinie samym w domu – tajemniczym, ale w gruncie rzeczy miłym sąsiadem. Jednak niewykluczone, że może być także psycholem, którego przeszłość przypomina sceny z niesamowitych i ultra-brutalnych horrorów. Jedyne, co w tym filmie może przeszkadzać, to usilne podkreślanie na początku, że historia jest absolutnie prawdziwa. Nie wystarczyła do tego plansza z napisem głoszącym, że tylko imiona i lokalizacje zostały zmienione. Musiał pojawić się jeszcze prelegent przedstawiający się jako dziennikarz i autor książki o przerażających wydarzeniach, który patetycznym tonem ostrzega, że film nie jest do oglądania dla ludzi o słabych nerwach, bo prawda została w nim odtworzona w najdrobniejszych szczegółach. Tania zagrywka, bez której obraz nic by nie stracił.

Jackson County Jail (1976, reż. Michael Miller)

Jackson County Jail 1976

Według wielu źródeł film jest zaliczany do nurtu hicksploitation, ale nie jest typowym reprezentantem gatunku. Akcja skupiona jest wokół hrabstwa położonego na południu USA, ale w negatywnym świetle przedstawiani są niemal wszyscy, nie tylko farmerzy z Południa. Reżyser Michael Miller (twórca bez znaczących sukcesów w dorobku) zrealizował ten film dla wytwórni Rogera Cormana New World Pictures. Główna bohaterka nie ma szczęścia ani w życiu prywatnym ani zawodowym. Po kłótni z szowinistycznym klientem i zdradzającym ją partnerem, decyduje się wyjechać do nowej pracy na drugi koniec Ameryki (z Kalifornii do Nowego Jorku). Decyzja może i słuszna, ale dużym błędem jest wybór środka transportu. Zamiast samolotem postanawia pokonać tę drogę autem. Spotyka takie „barwne” postaci jak: nieuczciwa kasjerka, para narkomanów, skretyniały barman, a w końcu gliniarz, który chyba wychowywał się ze świniami i bydłem, bo jak widzi samicę w klatce, to zachowuje się jak młody byk.

Grzechy bohaterów są różne – najpoważniejsze to kradzież, gwałt, nadużycie władzy, morderstwo, ale to ostatnie zostaje (paradoksalnie) popełnione przez osobę, z którą widz ma sympatyzować. Wnioski niech już każdy wyciągnie sam. Ja tylko jeszcze dodam, że jeśli widzimy tutaj złodzieja, to ocena postaci nie wynika z jego profesji, ale z tego jakim jest człowiekiem w stosunku do protagonistki. Robert Carradine i Tommy Lee Jones wcielili się w postacie złodziei – do pierwszego czujemy odrazę, do drugiego sympatię. Miło jest zobaczyć Jonesa w początkowej fazie kariery – całkiem nieźle wypadł w roli młodego buntownika, który konsekwentnie podąża własną ścieżką, a nawet próbuje głównej bohaterce wpoić brutalną prawdę o życiu („Wszyscy kradną. Nie spotkałem jeszcze uczciwego człowieka” – dziwne słowa zważywszy na to, że kobieta także nie spotyka uczciwych ludzi, ale jednak wierzy, że tacy istnieją). Scenariusz Donalda Stewarta mocno wciąga, bo dzieje się dużo i trudno przewidzieć, kto okaże się najgorszym łajdakiem. Odtwórczyni głównej roli, Yvette Mimieux, z przekonaniem wypowiada nawet nie najlepiej napisane kwestie i wiarygodnie reaguje na zróżnicowane przeszkody, które los rzuca jej pod nogi. Chciałoby się częściej oglądać tę aktorkę na ekranie, ale niestety filmowcy niewiele mieli jej do zaoferowania.

Kuba Haczek

Na krańcu świata (Wake in Fright, 1971, reż. Ted Kotcheff)

untitled-2-900x464

John Grant (Gary Bond) jest nauczycielem w zapomnianej przez świat, położonej gdzieś pośrodku australijskiego outbacku wiosce Tiboonda; zmuszony przez rząd do tej pracy, czeka z utęsknieniem na rozpoczęcie letnich wakacji, podczas których pragnie odwiedzić mieszkającą w Sydney narzeczoną. Ostatnim miejscem przesiadkowym przed podróżą do wielkiej metropolii jest małe miasteczko Bundanyabba, w którym nasz bohater zatrzymuje się na nocleg. Nazywane pieszczotliwie przez miejscowych Yabba jest „miejscem pełnym wolności i spokoju. Nikt nie dba o to, kim jesteś i skąd pochodzisz; tak długo, jak jesteś dobrym facetem, jesteś w porządku.” Zmęczony podróżą John wpada na kufelek zimnego piwa do lokalnego baru, gdzie od razu jest namierzony przez miejscowego stróża prawa, który w swej uprzejmej gościnności stawia kolejne szklanki gaszącego pragnienie napoju. Nakręcony alkoholem John bierze udział w barowej grze, w której, po początkowych sukcesach, przegrywa wszystkie oszczędności. Zdany na gościnność miejscowych, krok po kroku schodzi po kolejnych stopniach w otchłań australijskiego piekła. Spotkanie z wieśniakami, tak charakterystyczne dla kina hicksploitation, tym razem nie skutkuje zderzeniem różnych postaw – główny bohater przez swą bylejakość i konformizm wpasowuje się niczym kameleon do kolejnych, coraz bardziej przerażających sytuacji, jakie są powodowane nadmiarem alkoholu i całkowitym rozluźnieniem moralnym. Jako nauczyciel szkolny, Grant zostaje zmarginalizowany przez innych mieszkańców, składających się z hodowców owiec i bydła, czy robotników kolejowych.

W klasycznych amerykańskich hicksploitach rdzenni mieszkańcy pustynnych terenów są najczęściej wrogo nastawionymi dewiantami, lubującymi się w torturach i morderstwach przyjezdnych, którzy aby przeżyć muszą wejść w skórę tubylców. Tym, co odróżnia Na krańcu świata od podobnych scenariuszy, jest całkowity współudział w działaniach Granta – jego bierność i pasywność w działaniach, która początkowo wydaje się dyktowana strachem, szybko zmienia się w czynny udział w kolejnych aktach wandalizmu, które prowokują spoceni i napędzani piwem, dążący do samozniszczenia mieszkańcy australijskiego zadupia. Tamtejszy lekarz, Tydon (Donald Pleasence) jest kluczową postacią w całym filmie – jego pogrążanie się w degrengoladzie jest podkreślane quasi – filozoficznymi wywodami, w których stwierdza, że mieszka w piekle, gdzie jedyną możliwością przeżycia kolejnego dnia jest bratanie się z tubylcami przy kolejnym kufelku piwa. Pozbawiony źródła zarobku, mieszka w ponurej, blaszanej budzie. Wpisany w cykl życia Yabby, przypomina obleśnego, szalonego satyra, przypatrującego się z boku światu pogrążającemu się w chaosie.

To kino ekstremalnych kontrastów – nieskończona pustynia konfrontowana jest z ciasnymi wnętrzami mieszkań i barów, w których mieszkańcy cały czas chlają, przegrywają swoje wypłaty w przypadkowych grach, a następnie szukają spełnienia w nocnych rajdach po pustyni i polowaniach na zamieszkujące ją zwierzęta. Kanadyjski reżyser podkreślał w wywiadach, że film mógłby dziać się także w jego ojczystym kraju, gdzie społeczności lokalne nie różnią się zbyt wiele od tych ukazanych w jego filmie. „Znałem świat ciężkiego picia, walk, polowań i strzelanin. Byłem przekonany, że znam tych ludzi, że wiem co zrobią, jak będą się zachowywać; ich agresywną gościnność – <No dalej, napij się!> – a jeśli odrzucisz drinka, to jest najgorsze wykroczenie, jakie mógłbyś popełnić.” Oparty na noweli Australijczyka Kennetha Cooka Wake in Fright był nominowany w 1971 roku do Złotej Palmy w Cannes, następnie został puszczony w obieg na europejskich festiwalach; niestety taśma matka zaginęła i film przez wielu został uznany za zaginiony. W przemysłowym kontenerze, którego zawartość miała iść do zniszczenia, oryginalne taśmy odnalazł po latach poszukiwań montażysta filmu, Anthony Buckley. Tak oto ocalał od zapomnienia absolutny klejnot australijskiej kinematografii.

Piekielny Motel (Motel Hell, 1980, reż. Kevin Connor)

motel hell

Hicksploitation to podgatunek kina, który wyjątkowo dobrze smakował w połączeniu z czarną komedią. Wiedział o tym Kevin Connor, który kręcąc na początku lat 80. swój Piekielny Motel nadał całości wyjątkowo absurdalnego wydźwięku, mimo iż początkowa wersja scenariusza była pozbawiona tych elementów. Głównymi bohaterami reżyser uczynił rodzinę amerykańskich farmerów – Vincenta (doskonały Rory Calhoun) oraz jego siostrę Idę (Nancy Parsons), prowadzących gdzieś na amerykańskim zadupiu motel Hello (gdy braknie prądu, ostatnia literka neonu gaśnie, uświadamiając widza z czym naprawdę ma do czynienia). Prócz działalności hotelarskiej Vincent znany jest w okolicy jako wytwórca doskonałych kiełbasek i wędzonek – jego wyroby są uznawane za lokalny rarytas, dzięki czemu do motelu raz za czas przyjeżdżają kolejni klienci. Gdyby jednak poznali źródło jego smakowitych wyrobów, przestaliby zapuszczać się w te tereny: otóż Vincent tworzy swe doskonałe wędzonki z ludzkiego mięsa, które hoduje na specjalnie przygotowanych grządkach z żywych jeszcze ciał schwytanych turystów. Jego ogród na pierwszy rzut oka przyprawia widza o śmiech, by po chwili wykrzywić twarz w grymas przerażenia. Jednak i jego ustrzeli strzała Amora – farmer zakocha się w jednej ze swoich ofiar, uroczej Terry (Nina Axelrod). Pech chce, że kobieta staje się także obiektem westchnień jego brata, lokalnego szeryfa, przez co między rodzeństwem zaczyna dochodzić do kolejnych niesnasek. Vincent ma jednak u Terry fory, gdyż to prawdziwy człowiek renesansu i domorosły filozof: lubi opowiadać swoim „sadzonkom” niesamowite historie o przestrzeni kosmicznej, hipnotyzując ich tuż przed śmiercią, by chwilę później zastanawiać się nad karmą i znaczeniem ludzkiego życia.

Kevin Connor wykazał się znakomitym wyczuciem stylu przy tej produkcji, mieszając wyjątkowo czarny humor ze scenami autentycznej grozy. Reżyseria filmu została mu zaoferowana zupełnie z przypadku, po odrzuceniu projektu przez Tobe Hoopera, Connor przyjął scenariusz pod warunkiem dodania elementów komediowych, po czym nakręcił całość w pięć tygodni. Powstał zaskakująco świeży miks, z kilkoma zupełnie wizjonerskimi scenami: do historii przeszła pierwsza w kinie walka na piły mechaniczne (powtórzona później przez wspomnianego Hoopera w drugiej części Teksańskiej…) oraz zupełnie odrealniona wizja ogrodu i jego „sadzonek”. A końcowe wyznanie Vincenta Smitha o prawdziwym pochodzeniu jego doskonałych wyrobów pozostaje jednym z najlepszych finałów kina grozy lat 80. Pamiętajcie: „na frykasy farmera Vincenta składają się różne gatunki bydląt.”

 

Marta Płaza – Kinomisja

Dwa tysiące maniaków (Two Thousand Maniacs, 1964, reż. Herschell Gordon Lewis)

66869879_487732808680738_7932443453386915840_n

Druga część, tzw. krwawej trylogii, w skład której wchodzą jeszcze Blood Feast (1963) i Color Me Blood Red (1965). Tym razem ojciec kina gore opowiada historię szóstki (oczywiście jankeskich!) turystów, którzy zbaczając z głównej drogi gdzieś na amerykańskim południu, zostają zaproszeni przez samych mieszkańców do urokliwego miasteczka Pleasant Valley. Na miejscu okazuje się, że lokalsi przygotowują się do obchodów uroczystości, upamiętniającej stulecie zniszczenia miasteczka przez wojska Unii pod koniec wojny secesyjnej. Z kolei  przybysze z północy mają stać się gośćmi honorowymi całej imprezy. Dobra zabawa szybko zamienia się w walkę o przetrwanie, gdy staje się jasne, że początkowo gościnni rednecy, przygotowali dla swoich gości, wyjątkowo krwawe zabawy. Gdy dwójce bohaterów udaje się uciec i skontaktować z policją, po powrocie na miejsce ze zdumieniem stwierdzają iż…miasteczko zniknęło. Upalne amerykańskie południe, rubaszny, czarny humor, podlewany sporą ilością juchy – krótko mówiąc Herschell Gordon Lewis w formie! Gorejąca historia Stanów Zjednoczonych, według ojca kina gore dziś jest już raczej dobrą zabawą, niż szokującą przygodą, chociaż część wyjątkowo pomysłowych sposobów uśmiercania jankesów, nadal może robić wrażenie. Co ciekawe, Dwa tysiące Maniaków był jednym z pierwszych filmów, podejmujących wątek turystów z (bogatej) północy, którzy utknąwszy na południowych rubieżach, są okrutnie mordowani przez dzikich i nieokrzesanych lokalsów. Nurt ten miał osiągnąć swój szczyt dziesięć lat później, wraz z premierą Teksańskiej masakry piłą mechaniczną Tobe’a Hoopera. Film Lewisa, nakręcony w zaledwie 14dni, w małym miasteczku gdzieś na Florydzie (jak wieść niesie wszyscy mieszkańcy mieli wziąć udział w produkcji filmu), skupiał się na mocno pulpowym obrazie brutalnego południa, które od zawsze zajmowało ważne miejsce w historii niepokojów Stanów Zjednoczonych. Wszystko to zostało podane w przegiętej i krwawej formie, detronizując powagę wynikającą z historycznych konotacji. W filmie mogliśmy zobaczyć, m.in. Connie Nielsen (Playmate czerwca 1963) oraz niejakiego Taalkeusa Blanka (występującego pod pseudonimem Jeffrey Allen), aktora żółtodzioba, który wcielił się tu w rolę burmistrza Buckmana. Lewis był ponoć pod tak dużym wrażeniem zdolności Blanka do perfekcyjnego naśladowania jakiegokolwiek południowego akcentu, że postanowił zaprosić go do współpracy przy kolejnych filmach, takich jak This Stuff’ll Kill Ya! (1971) czy Year of the Yahoo! (1972). Sam reżyser niejednokrotnie przyznawał, że spośród wszystkich nakręconych przez siebie filmów, Dwóch tysięcy maniaków lubi najbardziej. Kolorowa, radosna komedia gore, o redneckach mordujących raz na sto lat grupkę przypadkowych jankesów? Trudno dziwić się takiemu wyborowi!

Szalony Jake (Blood Salvage, 1990, reż. Tucker Johnston)

67372334_374487406427012_1960021352165408768_n

Głównym bohaterem historii jest tytułowy Jake – mechanik z zamiłowaniem do kaznodziejstwa, zamieszkujący prowincjonalne miasteczko gdzieś na amerykańskim odludzi. Za dnia naprawia samochody, po godzinach, wraz ze swoimi szalonymi synami, porywa turystów z okolicznych dróg, po to aby wycinać ich organy, a następnie sprzedawać je na czarnym rynku. Wszystko to w wyniku traumy po śmierci żony, która zmarła z powodu braku organu do przeszczepu. Najnowszymi „zdobyczami” psychopatycznej rodzinki staje się niepełnosprawna April i jej bliscy. Jake, obsesyjnie zafascynowany dziewczyną, która przypomina mu jego zmarłą żonę…postanawia wyleczyć ją z kalectwa. Tuckerowi Johnstonowi nie udało się zawojować świata kina, nawet tego B klasowego. Ucieszył miłośników pulpy tylko tym jednym filmem, a w kolejnych latach jeszcze  scenariuszem do historii o wiele mówiącym tytule – Potajemne igraszki III. Dzisiaj, pozostaje już tylko żałować, bo Szalony Jake to wyjątkowo smakowite kino, z jednej strony czerpiące z dokonań bardziej sławnych poprzedników (jest tu i Teksańska masakra piłą mechaniczną – 1974, są też i Zjedzeni żywcem – 1976) z drugiej zaś, stanowiące punkt wyjścia dla kolejnych historii. Będąc nieśmiałą zapowiedzią takich filmów jak chociażby Hostel (2005) czy Turistas (2006), sprawnie łączy grozę z humorem, chociaż ten drugi wynika bardziej z charakteru postaci, niż konkretnych sytuacji. Jake i jego synowie, ucieleśniają stereotyp wioskowych głupków, ze swoimi specyficznymi akcentami i odzywkami. Na pierwszy rzut oka nie wyglądają przerażająco, dopiero gdy zaczynają „dobierać się” do swoich ofiar, zaczyna się robić makabrycznie. Czarny humor, wściekli rednecy, samochodowe pościgi, udomowiony aligator przechadzający się po podwórku, a do tego urodziwa blondynka w jednej z głównych ról – Szalony Jake ma wszystko aby stać się jednym z ulubionych filmów waszych wakacji! Ciekawostką może być fakt, że twórcom udało się ściągnąć na plan Johna Saxona, który wcześniej zagrał w takich klasykach kina jak chociażby Wejście smoka (1973), Czarne święta (1974) czy Koszmar z ulicy wiązów (1984). Żeby tego jeszcze było mało, producentem wykonawczym był sam Evander Holyfield, niegdysiejszy bokserski mistrz świata, który zresztą zagrał tu samego siebie, w jednej ze śmieszniejszych scen filmu. Szalony Jake, może i powstał w czasach gdy kina grindhouse’owe stawały się już reliktem przeszłości, ale podskórnie wyrażał nostalgiczne tęsknotki, za ich obskurną, bezkompromisową atmosferą. Miłośnicy gore, mogą się co prawda poczuć zawiedzeni – film nie jest aż tak krwawy jak można by się spodziewać, ale ci, którym miły jest klimat wilgotnego i morderczego, amerykańskiego zadupia, w świecie Jake’a będą się bawić szczególnie dobrze.

 

Wongo – Kinomisja

Karate po polsku (1982, Wojciech Wójcik)

67231059_869288340113538_5282656173164593152_n

U schyłku PRL-u doczekaliśmy się czegoś w rodzaju skromnej namiastki kina gatunkowego. Obok milicjottesco (courtesy to Simply!), takiego jak choćby Na całość Franciszka Trzeciaka, pojawiło się wypełnione golizną peplum (Thais Ryszarda Bera), wówczas też w pełni rozkwitła twórczość Marka Piestraka. A ten bywał zarówno rodzimym Paulem Naschym (wilkołaczy horror gotycki spod znaku Wilczycy), to znów swojskim ekwiwalentem zespolonych sił Brunona Matteiego i Claudia Fragassa (dżunglowe kino śmieciowe przywleczone wraz z Klątwą Doliny Węży), cały czas pozostając przy tym Luigim Cozzim polskich ekranów. Chwilami można by odnieść wrażenie, że nie tylko dzieje się u nas już prawie tak, jak u Włochów – z naciskiem na to, że „prawie robi ogromną różnicę” – ale i również, że może być jeszcze ciekawiej. Wprawdzie musicalową wuxię zaimplementowano tylko we fragmencie Podróży Pana Kleksa, za to wcześniej otrzymaliśmy nasze własne hicksploitation, tyle że rozegrane w scenerii mazurskich jezior, zamiast bagien Luizjany.

Akcja Karate po polsku osadzona jest w 1978 roku, gdzieś na zagubionej wśród łąk i wód sielskiej prowincji. Para młodych artystów-plastyków z Warszawy – Piotr (Edward Żentara) oraz Michał (Michał Anioł) – łączy pracę zarobkową polegającą na zdobieniu freskami wiejskiego kościółka z letnim relaksem w pięknych okolicznościach przyrody. Jednak atmosfera zacznie się robić coraz mniej beztroska, gdy dwójka mieszczuchów wejdzie w drogę lokalnemu „towarzystwu spod budki z piwem”. Grupa przaśnych chuliganów, którym przewodzi Romek (Zbigniew Buczkowski) na co dzień trudni się kłusownictwem na jeziorze oraz pędzeniem bimbru, czyli procederem godnym swych redneckich odpowiedników zza oceanu. W święta zaś ów kwartet hultajski wyrusza na jarmark, by tam grubiańsko podszczypywać dziewuchy i zaglądać im pod spódnice przy dźwiękach Zabawy w stylu folk, junackiego disco autorstwa samego Krzysztofa Krawczyka. Miejscowy przedstawiciel władzy ludowej jest całkowicie bezradny wobec ich występków, a nieliczni próbujący współpracować z milicją mieszkańcy zostają skutecznie zastraszeni. W tle przewija się jeszcze enigmatyczna postać stryja Romka – „Kapitana” (Jerzy Trela), byłego partyzanta skrywającego mroczną tajemnicę z przeszłości, który okaże się być chodzącą „strzelbą Czechowa”.

Punkt zwrotny opowieści stanowi przyjazd żony Piotra, Doroty (Dorota Kamińska). Obecność pięknej, emanującej silną seksualnością kobiety (wiadomo, każdy polski film z lat 80. musiał zawierać „momenty”) nieco modyfikuje relacje pomiędzy dwojgiem przyjaciół. Przede wszystkim zaś, podobnie jak w Nędznych psach (1971), staje się katalizatorem konfliktu na linii miastowi przybysze kontra prowincjonalna patologia. Romek szybko ulega fascynacji wdziękami niedostępnej dla niego -bo pochodzącej z lepszego świata – dziewczyny i zaczyna czynić coraz mniej wybredne zaloty. Analogicznie jak u Sama Peckinpaha przelew ludzkiej krwi poprzedza śmierć zwierzaka, tylko że w tym wypadku powieszonego kota zastępuje utopiony piesek Doroty. Biegły we wschodnich sztukach walki Piotr chętnie prezentuje swoje umiejętności, zaś dla Romana przemoc to nie dziedzina sportu, a proza życia. Obaj pozostają jednakowo zawzięci, zatem bezpośrednie „starcie kogutów” wydaje się nieuniknione. Aktorstwo całej obsady stoi na wysokim poziomie, ale w tym miejscu należy szczególnie pochwalić Zbigniewa Buczkowskiego – wykonawcę obdarzonego komediowym emploi, zazwyczaj specjalizującego się w rolach lżejszego sortu. Grana przez niego postać to wbrew pozorom bohater niejednowymiarowy, urodzony pod złą gwiazdą. Jego tragiczny rys podkreśla scena, w której nuci polską wersję Taganki, napisanej przez Włodzimierza Wysockiego pieśni cieszącej się popularnością wśród rosyjskiej grypsery. Zmiana wizerunku Buczkowskiego wypada tak przekonująco, że gdy rusza do akcji z brzytwą, to możemy uwierzyć, iż dojdzie do sadystycznego tour de force na miarę występu Artura Barcisia w finale Tulipana (1986).

Formalnie mamy tutaj do czynienia z obrazem kwalifikowanym jako „dramat obyczajowy”, ale łatwo dostrzec w nim szereg elementów składowych cechujących hicksploitation. Oczywiście nie można przy tym mówić o jakiejś faktycznej inspiracji owym amerykańskim nurtem. Choć pojedyncze pozycje, takie jak Straceńcy (1969) Toma Laughlina, czy Z podniesionym czołem (1973) Phila Karlsona, zostały wprowadzone na peerelowskie ekrany jeszcze w latach 70., to wątpliwe by już wówczas ktoś utożsamiał je z tym konkretnym zjawiskiem. Generalna znajomość hicksploitation w kraju nad Wisłą równała się popularności Kina Moralnego Niepokoju wśród bywalców osmolonych grindhouse’ów w Zachodniej Wirginii. Natomiast pewne zauważalne podobieństwa do Nędznych psów nie muszą już być dziełem przypadku. Wprawdzie głośne i opisywane w prasie arcydzieło Krwawego Sama nie trafiło w Polsce do kinowej dystrybucji, a pierwsza telewizyjna emisja nastąpiła u nas dopiero w 1986 roku, czyli długo po premierze Karate…, to jednak istnieje prawdopodobieństwo, że twórcy mieli okazję, by się z nim wcześniej zaznajomić. Sprzyjała temu m.in. szeroka sieć DKF-ów, w których wyświetlano filmy nie wprowadzone do oficjalnego obiegu, częstokroć z kopii zamawianych i wypożyczanych przez ambasady oraz konsulaty. Dodatkowo pracownicy łódzkiej filmówki posiadali możliwość indywidualnego dostępu do rzeczy spoza systemu kinowego rozpowszechniania.

Karate po polsku to przykład sprawnego rzemiosła. Dobrze skrojona, pozbawiona dłużyzn opowieść. Silnie zatopiona w klimacie epoki. Jej atmosferę podkreśla vangelisowski soundtrack Zbigniewa Górnego, budzący nieodparte skojarzenia z ilustracją do Rydwanów ognia (1981). Nota bene: oscarowy film Hugh Hudsona również nie został u nas skierowany do kinowej dystrybucji, za to elektroniczna muzyka Vangelisa powszechnie wypełniała fale radiowego eteru. Tutaj już nie powinno być najmniejszych wątpliwości co do świadomej inspiracji, wystarczy po prostu się wsłuchać. Nie może też dziwić, że Wojciech Wójcik wkrótce później dał się poznać jako rodzimy specjalista od kina sensacyjnego. Jeszcze w tej samej dekadzie zabłysnął dwoma tytułami. Pierwszym z nich było Prywatne śledztwo (1987), z zamaskowanym mordercą-motocyklistą, wyglądającym jakby wyskoczył wprost z makaroniarskiej pulpy pokroju What Have They Done to Your Daughters? (1974). Drugim Trójkąt bermudzki (1988), pomysłowo skonstruowana wariacja na temat „zbrodni doskonałej”. I po dwakroć potwierdził, że dało się u nas tworzyć udane kino gatunkowe.

Moonshine County Express (1977, reż. Gus Trikonis)

62199718_452266348677349_281217617975312384_n

Jeden z wielu obrazów z „księżycówką” w tytule – by przywołać tylko takie dzieła, jak Moonshine Mountain (1964),  Moonshiner’s Woman (1968), czy też Moonshine War (1970). Już biorąc pod uwagę mnogość podobnie ochrzczonych pozycji można dojść do wniosku, że w ikonografii hicksploitation pędzenie bimbru zajmowało równie poczesne miejsce, co spęd bydła w klasycznym westernie. Film Gusa Trikonisa otwiera scena przedstawiająca funkcjonowanie ukrytej destylarni, zaś harówka przy niej została ukazana w sposób godny kowbojskiego etosu pracy na ranczu. Wprowadzające sekwencje wieńczy iście westernowa strzelanina, a właściwie krwawa egzekucja przeprowadzona na bimbrownikach.

Schedę po zabitym właścicielu nielegalnej „fabryczki” przejmują jego trzy dorodne córy – najstarsza Dot (Susan Howard), średnia Betty (unieśmiertelniona kultowym ‚Gator Bait (1974) Claudia Jennings), oraz najmłodsza Sissy (Maureen McCormick). Tatko Hammer pozostawił im w spadku sekretną piwniczkę wypełnioną nie byle berbeluchą, ale galonami najprzedniejszej whiskey z czasów prohibicji, którą można godziwie spieniężyć. Niestety, dziewczyny dziedziczą również srogie kłopoty, bowiem cieniem na okolicy kładzie się – niczym tusza Orsona Wellesa nad pewnym przygranicznym miasteczkiem – zwalista sylwetka szemranego biznesmena, Jacka Starkeya. Grany przez Williama Conrada (ten drugi z serialu Gliniarz i prokurator) niegodziwiec nie tylko lubi zabawić się w wędkarza i rybkę ze znacznie młodszą dzierlatką, ale i nie waha się posunąć do gróźb i zbrodni celem pomnożenia swych zysków. Panny Hammerówny znajdują jednak sojusznika w osobie lokalnego mistrza kierownicy J.B. Johnsona (John Saxon), smalącego cholewki do najstarszej z nich. Znany m.in. z Wejścia smoka (1973) aktor wydaje się tu być budżetowym zamiennikiem popularniejszego wówczas Burta Reynoldsa, wcielającego się w podobną postać w dylogii White Lightning (1973) oraz Gator (1976), a na angaż którego twórcy najprawdopodobniej nie mogli sobie pozwolić. Obsadę dopełnia Albert Salmi jako utrudniający życie wspomnianemu rajderowi stróż prawa. Charakterystyczny drugoplanowiec, jeden z czterech zbirów ściąganych przez Gregory’ego Pecka w Bravados (1958) Henry’ego Kinga, o twarzy idealnie pasującej do portretowania zapoconych, wrednych gliniarzy z prowincji. W 1977 roku wystąpił zresztą w następnym hicksploitation – zacnym Black Oak Conspiracy Boba Kelljana, a po latach, chorując na przewlekłą depresję, odebrał żonie życie i popełnił samobójstwo.

Mimo obrazowo padających na ekranie trupów (w ruch idzie nie tylko broń palna, ale i garść dynamitu) mamy tu do czynienia raczej z lżejszą, mocno rozrywkową pozycją. Dziewuchy dość łatwo wychodzą z kolejnych tarapatów, a gdy któraś z nich trafi w łapy oprychów, to nikt jej porządnie nie sponiewiera. Nie uświadczymy więc eksploatacyjnego brudu jakiego można oczekiwać; daje się również odczuć niedobór golizny, zwłaszcza biorąc pod uwagę występ byłej modelki Playboya Claudii Jennings. Te grindhouse’owe niedostatki równoważą wartkie tempo, przyzwoite jak na tego typu kino aktorstwo, oraz dobrze zrealizowane sekwencje pościgów po zakurzonych, śródleśnych drogach, gdzie byle pniak wystarcza do rozerwania karoserii na dwie połowy. Wizerunek mieszkańców Południa generalnie nie jest zły, a na pewno nie tak negatywny, jak to w hixplo bywało. Roger Corman uznał to za jeden z głównych powodów popularności tej produkcji New World Pictures – nie zniechęcała ona do siebie z miejsca części publiczności. Niskobudżetowy Moonshine County Express wyszedł poza zapyziałe kina grające b-klasowy repertuar; został wyeksportowany do Europy, trafiając nawet za Żelazną Kurtynę – konkretnie do Jugosławii, gdzie był wyświetlany pod tytułem Krvavi viski.

 

Simply

Midnight (1982, reż. John A. Russo)
 
rsz_midnight_(1)
Tani, jak ludzkie życie w Appalachach, sataniczny slasher, kojarzony chyba tylko przez Wincentych Pstrowskich kinomańskiego kopalnictwa, fedrujących na głębokościach, gdzie grindhouse’owym metanem oddycha się jak powietrzem. Sam reżyser pochodzi z Pittsburgha w Pensylwanii, miasta będącego znanym ośrodkiem przemysłu ciężkiego i wylęgarnią jazzowych pianistów (Erroll Garner, Earl ,,Fatha” Hines, Bill Strayhorn). Ale też miejscem, gdzie zaistniała autentyczna „rat pack” artystów horroru, skupiona wokół George’a A. Romero (Tom Savini, Bill Hinzman, czy Greg Nicotero), której to ekipy Russo był od początku mocnym ogniwem. Jest on m. in. scenarzystą przełomowej Nocy Żywych Trupów Romero i kultowego Powrotu Żywych Trupów Dana O’Bannona, a także autorem kilku głośnych podręczników produkcji niskobudżetowych horrorów dla początkujących (Scare Tactics, 1992). Midnight to jego drugie reżyserskie dokonanie i zarazem adaptacja własnej powieści. Klęska kontrkultury lat 60. okazała się wysokooktanowym paliwem dla kina grozy, które idealnie zogniskowało lęk młodego pokolenia przed zemstą konserwatywnej Ameryki za próbę zakwestionowania jej nienaruszalnych praw i wartości. W filmach pokroju Teksańskiej Masakry Piłą Łancuchową, odwetowa Ameryka ojców otrzyma skrajnie wynaturzoną i groteskową twarz , a z kolejnymi slasherami narośnie hekatomba ludzi młodych (co np. we włoskim giallo nie było nigdy regułą). W Midnight jest pod tym względem nie lepiej, czy też nie gorzej, jak kto woli.
 
Poznajemy historię nastoletniej Nancy (Melanie Verlin), która wyswobodziwszy się z łapsk usiłującego ją posiąść nawalonego ojczyma-gliniarza, ucieka z domu. Zamierza dotrzeć do siostry w San Francisco i zacząć tam nowe życie, podróżując zatrzymanym „na stopa” vanem z dwoma młodymi urwipołciami. Niestety, jej swobodna jazda zakończy się jeszcze przed rogatkami stanu Pensylwania, skąd wyruszyła. Tym samym John A. Russo powiększa geograficzną mapę kina hicksploitation o nowe terytorium. Pensylwania, to kawałek jankeskiego sadła wyłażący tuż znad Pasa Biblijnego – południowo wschodniej, najpobożniejszej części USA, gdzie ekranowe rednecki nieprzerwanie kontynuują radosne dzieło gwałtu i zniszczenia, pod dumnym zawołaniem „Chwalić Pana i podawać amunicję!”. Jako że Russo postawił na hardkorową promocję swego regionu, dlatego w jego Pensylwanii nikt Pana chwalił nie będzie. Midnight to bardzo antychrześcijański film, prezentujący religię jako system niszczący i okrutny najbardziej dla…. jej wyznawców. Odbierający im radość życia, skazujący na trwanie w ustawicznym lęku przed karą bożą i nie dający niczego w zamian, poza obwarowaną nieludzkimi klauzulami obietnicą zaświatów. A jako że natura ludzka nie znosi transcendentalnej próżni, wraz z bohaterką staniemy oko w oko z familijnym covenem wiejskich satanistów własnego chowu, do tego jeszcze rytualnych! Ale tu Szatan to nie wytworny Kusy Co Się Z Niemiecka Nosi, ani inny „man of the wealth and taste”, tylko opasły niedomongoł w ogrodniczkach imieniem Cyrus, którego mózg zlał się do pępowiny i  już w niej został na podłodze porodówki. Wraz z braćmi i siostrą dokonuje on we własnej chałupie ceremonialnych mordów na przypadkowych ofiarach, ku wiecznej chwale Przeciwnika. Nie bez kozery akcja rozgrywa się pomiędzy Wielkim Piątkiem a Wielkanocą, między śmiercią a zmartwychwstaniem, kiedy to krwawa ofiara najmilsza jest Panu Otchłani. Ten rytuał, to właśnie tytułowa Północ. Lecz w odróżnieniu od kalifornijskich Laveyowców, pensylwańscy kultyści nie dążą do permisywnego hedonizmu, nie pragną też od swego pana żadnych doczesnych splendorów, nie pragną niczego. Tylko czynić zło.
 
Russo kręcąc pod Pittsburghiem sugestywnie ograł ponury pejzaż północnych rubieży Pogórza Appalachów z jesiennym, martwym lasem i przypominającymi nadwołżański step nieużytkami, porośniętymi zrudziałą, zeschłą trawą. Niski budżet bardziej tu pomógł niż zaszkodził. Marnej jakości 16-milimetrowa taśma idealnie wyblakła, kolory straciły intensywność (podobnie, jak na ORWO-wskim badziewiu używanym przez twórców kina moralnego niepokoju), wszystko jest tak bure i gaciowate, że z ekranu wali zdwojoną beznadzieją i nihilizmem. W takim miejscu nie potrzebujesz żadnego kosmosu, by nikt nie usłyszał twojego krzyku. Wymuszona obiektywnymi warunkami lokalizacja jednocześnie przydała całej historii przewrotnej wartości symbolicznej. W końcu Pensylwania to kolebka demokracji i stan założycielski, to tu powstała konstytucja Stanów Zjednoczonych. Ale amerykański sen biednej Nancy będzie się śnił w klatce na króliki, w oczekiwaniu na rytualny ubój. Nieliczne, acz odpowiednio krzepkie efekty gore wykonał Tom Savini, a za zdjęcia odpowiada Paul McCollough, który wraz z grupą Quintessence współtworzył  też upiorny, elektroniczny soundtrack (nie ma jak pittsburskie DIY). Aktorsko najlepiej spisał się znany z Wściekłych psów Lawrence Tierney w roli ojczyma pedofila, zdolnego wszak do heroicznych czynów dla ratowania pasierbicy. Jako jeden z kultystów wystąpił John Amplas – słynny Martin z filmu Romero. Warto dać szansę tej hardej opowieści także po to by dowiedzieć się, czy Nancy skończy jako wyżęta final girl z okaleczonym na zawsze umysłem, czy nawet to jej się nie uda.