logo
Z-Podniesionym-Czolem

Krew, Pot i Gnój: lato z kinem hicksploitation, vol.II

Rok temu, w ramach odkrywania białych plam w historii kina eksploatacji, umilaliśmy Wam lato polecanką z gatunku „kina gwałtu i siekiery”, jak to zgrabnie ujął Wongo w niedawnym tekście o God’s Bloody Acre. Hicksploitation to jednak gatunek na tyle słabo znany, że postanowiliśmy uprzyjemnić również tegoroczną kanikułę kilkoma tytułami, które idealnie mieszczą się w gatunkowych założeniach – ma być krwawo, brudno i nieprzyjemnie, a nad całością powinien unosić się przenikliwy odór. Okazjonalne wendety są także mile widziane. A im bardziej niepoprawnie, tym lepiej. Współczesne, do bólu efekciarskie i ugładzone kino potrzebuje dziś stymulantów pochodzących z takich właśnie filmów, by móc zacząć na nowo operować językiem, którego cechy zatraciło.

Caligula – LA FIN ABSOLUE DU MONDE

The Girls from Thunder Strip, reż. David L. Hewitt, 1970

106616860_2607471352914764_749314905452696558_n

Trójka członków gangu motocyklowego przybywa do małego miasteczka gdzieś na Południu. Po tym jak przypadkowo zabijają towarzyszącą im flamę, zostają zapuszkowani do miejscowego aresztu. Traf chce, że w tym samym czasie FBI urządza w okolicy obławę na bimbrowników. Trio pędzących whiskey dziewcząt trafia do tego samego więzienia i zawiązuje pakt z motocyklistami, po czym nowo powstała ekipa ucieka na wolność, by siać zniszczenie… David L. Hewitt na przełomie lat 60. i 70. popełnił kilka grindhouse’owych klasyków pokroju The Mighy Gorga (1969) czy The Tormentors (1971), by z czasem zająć się pracą przy produkcji efektów specjalnych do kina klasy B. (m.in. Critters 4 [1992], Karzeł 2 [1994]). Jego The Girls from Thunder Strip to połączenie niezwykle popularnego w epoce dzieci-kwiatów bikersploitation i regularnego wieśniactwa. W odróżnieniu jednak od znaczącej większości hicksploitów, to nie prowincjusze są tutaj źródłem zagrożenia, lecz przybysze z zewnątrz. Odziane w skóry, wulgarne typy pomiatają kobietami, gwałcą i mordują, zamieniając sielskie miasteczko pełne wesołych producentów napojów wyskokowych na bazie kukurydzy w arenę zbrodni. Nic dziwnego, że w pewnym momencie miarka się przebiera i tropem zwyrodnialców wyrusza pałający żądzą zemsty redneck (znany z występów w cyklu Beach Party Movies wytwórni AIP Jody McCrea). Akcję okraszają radosne melodie wygrywane na banjo, jest odrobina czerstwego humoru (przerysowana przemoc a la Looney Tunes w zestawie) i całkiem nieźle rozegrana końcówka, w której przydałoby się jednak mocniejsze „pierdolnięcie”. Ton całości nadają zaś charakterystyczne zarysowania taśmy i dziwne przeskoki „montażowe”, pozwalające sądzić, iż fragmenty co niektórych scen zostały bezpowrotnie utracone. W sam raz na seans w duchu seventisowego Drive-In Double Feature. Z ciekawostek obsadowych warto odnotować, iż w postać poczciwego szeryfa wciela się tutaj Jack Starrett, szerszej widowni znany z roli sadystycznego Galta z Rambo: Pierwsza krew (1982).

Z podniesionym czołem (Walking Tall), reż. Phil Karlson, 1973

107378116_3047884461914640_294408446615858451_n

Buford Pusser (Joe Don Baker) porzuca karierę zawodowego wrestlera i wraz żoną i dziećmi powraca w rodzinne strony. Miasteczko Selmer w stanie Tennessee nie jest już jednak tym samym sielskim miejscem, co kiedyś. Buford odkrywa, że w okolicy prężnie działa siatka „prywaciarzy”, którzy rozkręcili biznes oparty na prostytucji i hazardzie. Po tym, jak ledwie uchodzi z życiem po starciu w lokalnym kasynie, bohater bierze krwawy odwet. W ślad za tym idzie postanowienie: były zapaśnik postanawia objąć urząd miejscowego szeryfa i rozprawić się z wszechobecnym bezprawiem i występkiem… Obraz Phila Karlsona został luźno oparty na losach prawdziwego Buforda Pussera, który wsławił się swoją nieugiętą postawą i skutecznością w walce z przestępczością w obrębie hrabstwa McNairy. Na podstawie faktycznych wydarzeń powstał wybuchowy vigilante flick, napędzany krwawymi strzelaninami i bijatykami. Główny bohater przez większość czasu paraduje z własnoręcznie wystruganym kijem baseballowym monstrualnych rozmiarów, za pomocą którego wymierza sprawiedliwość – czyt. rozbija łby bandziorów i gruchocze im kości. Widzom nie pozostaje nic innego, jak kibicować temu redneckowi, któremu wprawdzie daleko może do wybitnego myśliciela, ale za to ma niezachwiane poczucie prawości i jaja ze stali. OK, przyznaję, że miejscami wkrada się tu pewien patos, a nawet łzawy sentymentalizm (ach, ten podniosły song na końcu!), nie zmienia to jednak nijak sprawy, że Z podniesionym czołem pochłania się z wypiekami na twarzy. Duża w tym zasługa świetnej kreacji Bakera, który posągowej postaci stróża prawa nadaje ludzki rys i czyni go postacią, która z miejsca budzi sympatię. Od strony realizacyjnej rzecz też potrafi zaimponować, zwłaszcza gdy uświadomić sobie, że budżet wyniósł śmieszne 500 tysięcy zielonych. Sceny potyczek zrealizowane zostały z energią i drygiem, dowodząc że czasem zwyczajna pasja znaczy niezmierzenie więcej, niż solidny nakład finansowy. W momencie premiery bezpretensjonalny charakter opowieści przełożył się na ogromny sukces w box office w postaci 40 milionów dolarów wpływów. Dzisiaj ten przykurzony klasyk wydaje się cokolwiek nieco zapomniany, ustępując popularnością wielu innym obrazom o podobnej tematyce. Niesłusznie, bo pomimo wszelkich ograniczeń z jakimi musieli się borykać twórcy, to wciąż konkretny cios między oczy, który sprawi radość nie tylko zatwardziałym miłośnikom „wsiowych klimatów”, ale przede wszystkim każdemu, kto hołduje słusznej zasadzie, która mówi iż „dla skurwysynów nie ma litości”.

Hunter’s Blood, reż. Robert C. Hughes, 1986

107026410_564931410863076_7112754337557670656_n

Pięciu mieszczuchów wybiera się na polowanie do leśnej głuszy gdzieś w Arkansas. Początek ich przygody nie nastraja zbyt optymistycznie: faceci wdają się w pyskówę z lokalnymi wieśniakami (a wystarczyło nie nabijać się z Bruce’a Springsteena!) i muszą ratować się ucieczką. Incydent bynajmniej nie burzy dobrego samopoczucia weekendowych myśliwych, podobnie jak przestroga napotkanych policjantów przed grasującymi w okolicy kłusownikami. Ci okażą się jednak jak najbardziej realnym zagrożeniem, a polujący już wkrótce staną się zwierzyną łowną… Połączenie motywów ze słynnego Uwolnienia (1972) i kultowego w pewnych kręgach Rituals (1977) z domieszką Southern Comfort (1981). Na tyle zgrabne, że zabije przy nim odrobinę mocniej serce każdego miłośnika hicksploiterskiej rozrywki. Nie ma tu w zasadzie nic odkrywczego: ot, kolejny backwoods slasher z morderczymi redneckami, jednak zręcznie poprowadzona fabuła i konsekwencja w budowaniu napięcia czynią seans satysfakcjonującym doświadczeniem. Na jednej szali mamy tutaj jankeską wyższość i arogancję, na drugiej – prymitywną agresję bezzębnych kozojebów z Ameryki klasy Z (jak Zadupie). Co istotne, bohaterowie nie są tutaj jedynie mięsem armatnim rzuconym przez reżysera na taśmę – każda z głównych postaci ma zarysowane „tło” i charakterystyczne cechy, dzięki czemu łatwiej identyfikować się z nimi w trakcie ich upiornego weekendu. Body count nie jest szczególnie oszałamiający, ale rzecz nadrabia intensywną atmosferą degrengolady i paroma mocniejszymi scenami (obdarte ze skóry zwłoki, rozbryzgana czaszka). Wszystko to już gdzieś było, ale poskładane przez twórców na nowo wciąż jawi się świeżo niczym dziewiczy odbyt japiszona ze Wschodniego Wybrzeża. Tym większa szkoda, że obraz Roberta Hughesa do tej pory nie doczekał się wydania ani na DVD, ani Blu-Ray, w związku z czym pozostaje nam jedynie chropowata jakość VHS.

Mariusz Czernic – PANORAMA KINA

Ruckus, reż. Max Kleven, 1980

Ruckus

Ogromny sukces komedii sensacyjnej Mistrz kierownicy ucieka (1977), zrealizowanej przez doświadczonego kaskadera Hala Needhama, sprawił, że inni kaskaderzy też postanowili usiąść na krześle reżyserskim. Wśród nich byli Buddy Van Horn i Max Kleven. Ten ostatni zadebiutował filmem z nurtu hicksploitation, łącząc antywojenny dramat z brawurowym kinem akcji, nie rezygnując przy tym z elementów komediowych. Na pierwszy rzut oka historia nie wygląda zbyt zabawnie. Kyle Hanson (Dirk Benedict), który przeżył piekło w Wietnamie, przybywa do małego amerykańskiego miasteczka, gdzie bardzo szybko jego nieprzystosowanie społeczne, spowodowane wojenną traumą, stwarza mu problemy i przysparza wrogów. „Oni są myśliwymi, tylko czekają, aby coś ustrzelić” – tak o mieszkańcach mówi lokalna piękność Jenny Bellows (Linda Blair), a słuchający tych słów weteran odpowiada: „Z tym potrafię sobie poradzić”. I mamy jasno zarysowaną sytuację – po jednej stronie są spragnieni wrażeń tubylcy, szukający zwierzyny do odstrzału, a po drugiej człowiek z zewnątrz, sam na obcym terenie, którego żywiołem jest wojna, dlatego nie da się łatwo ustrzelić. Zanim nakręcono Rambo: Pierwszą krew (1982), scenariusz oparty na powieści Davida Morrella z 1972 roku przechodził przez różne ręce i mógł też trafić na biurko Maxa Klevena. Podobieństwa do pierwszej części Rambo nie muszą więc być przypadkowe. Ale wydźwięk historii jest zupełnie inny – motyw Ameryki odrzucającej swoich synów, mimo ich ogromnego poświęcenia dla ojczyzny, schodzi na dalszy plan, ustępując miejsca efektownej rozróbie. Tytułowy ruckus to hałas lub zamieszanie i twórcy zadbali o to, by niemal cały czas spokój był zakłócany, niewiele dając chwil na refleksję. Jak przystało na zawodowego kaskadera Kleven wykorzystał intrygę głównie po to, by umieścić w niej jak najwięcej popisowych scen kaskaderskich. Chwile refleksji pojawiają się wtedy, gdy główny bohater uśmiecha się, jakby to zamieszanie wokół niego sprawiało mu przyjemność, jakby chciał w ten sposób odreagować wietnamskie przeżycia na kimś słabszym. W przeciwieństwie do Rambo nie może powiedzieć: „To oni przelali pierwszą krew, nie ja”. Bo on chyba tę wojnę wywołał celowo, dla własnej satysfakcji. Skoro w Wietnamie przegrał, to może chociaż zwycięży tutaj.

Blastfighter, reż. Lamberto Bava, 1980Blastfighter 1984

Syn Mario Bavy, Lamberto, w latach 80. specjalizował się w horrorach, ale zrobił też klasycznego akcyjniaka łączącego hicksploitation z kinem zemsty i leśno-górskim thrillerem. W głównej roli wystąpił Michael Sopkiw, dla którego aktorstwo było krótką przygodą w ciekawym życiorysie obejmującym żeglowanie na jachtach, półtoraroczny pobyt w więzieniu za przemyt marihuany, pracę modela i specjalisty od roślin leczniczych. Studiował aktorstwo w Nowym Jorku, ale nie odniósł sukcesu w branży filmowej. Po nakręconych szybko i tanio czterech włoskich produkcjach miał dość i postanowił zmienić branżę. Blastfighter to kwintesencja stylu epoki VHS – prosta intryga, jasno zarysowany konflikt, twardy i odważny bohater na pierwszym planie, wartka akcja i spora dawka przemocy. Sopkiw zagrał byłego funkcjonariusza policji, Jake’a ‚Tigera’ Sharpa, który odbył karę ośmiu lat więzienia za zabicie mordercy swojej żony. Po wyjściu na wolność zdobywa wielofunkcyjną broń, by zabić skorumpowanego prawnika, przez którego nie mógł liczyć na uczciwy proces. Nie potrafi jednak pociągnąć za spust – więzienie najwidoczniej sprawiło, że ma dość przemocy. Szukając spokojnej przystani, popada w konflikt z kłusownikami i lokalnym biznesmenem (George Eastman), który sprzedaje schwytane i żywe jelenie chińskiemu handlarzowi, potrzebującemu tych zwierząt do produkcji lekarstw i afrodyzjaków. Dość oryginalny pomysł jak na niskobudżetowe kino akcji. Napięcie narasta powoli, ale naprawdę gorąco robi się wraz z przybyciem córki głównego bohatera. Gdy troszczysz się tylko o siebie, życie jest łatwiejsze, ale gdy musisz się martwić o bliską osobę to cisza i spokój stają się luksusem. Blastfighter jest poprowadzony solidnie, ma w sobie klimat prowincjonalnego thrillera i odpowiednią energię. Mimo naiwności scenariusza film utrzymuje się na dobrym poziomie – jak na efektowną rozrywkę przystało. Przynajmniej do pewnego momentu – na finał zabrakło już budżetu i pomysłów, nie ma już tych emocji. Na ścieżce dźwiękowej muzyka Fabio Frizziego wypełniona brzmieniem syntezatorów oraz piosenka country Evening Star napisana przez członków grupy Bee Gees dla Kenny’ego Rogersa (jednakże w filmie wykorzystano interpretację niejakiej Tommie Babie).

Haku – TBTS.PL

Walka kogutów (Cockfighter), reż. Monte Hellman, 1974

cockfighter

Po Two Lane Blacktop (1971), opowieści o nielegalnych wyścigach samochodowych, która mimo dobrego przyjęcia przez krytykę nie przyciągnęła zbyt wielu widzów do kin, Monte Hellman postanowił zrealizować projekt swojego mentora, Rogera Cormana. Niekwestionowany król b-klasowego kina od dłuższego czasu planował bowiem adaptację powieści Charlesa Willeforda pt. Cockfighter, opowiadającej historię specjalizującego się w nielegalnych walkach kogutów Franka Mansfielda. Głównym trzonem ekipy stali się współpracujący już z Hellmanem przy okazji Two Lane… Warren Oates, Laurie Bird i Harry Dean Stanton. Po rozpoczęciu zdjęć okazało się jednak, że twórcy mają odmienne wizje co do projektu. Podczas gdy Hellman chciał ukazać pogłębioną charakterystykę głównego bohatera, Corman postawił na chwyty zaczerpnięte z kina eksploatacji, mające przyciągnąć złaknioną sensacji publiczność do kin (Hellmanowi nie podobała się także półamatorska ekipa, jaką zaangażował producent). W efekcie powstał film nierówny, rażący przede wszystkim niechlujnym montażem i skrótami fabularnymi. Niesławne sceny walk rozszarpujących się kogutów, naznaczone peckinpahowskim slow motion, wkleił za namową Cormana a wbrew woli reżysera jego montażysta Lewis Teague (za zdjęcia odpowiadał Nestor Almendros, laureat Oscara za Niebiańskie Dni Terrence’a Malicka). Sfilmowana w na poły dokumentalnym stylu w prowincjonalnej Georgii, Walka kogutów ukazuje światek walk kogucich jako miejsce nieczystych zagrywek, niespełnionych ludzkich ambicji i zawiści. Hellman dzięki doskonałej roli Oatesa świetnie ukazał pogrążanie się w nałogu (podlana alkoholem nieustanna żądza wygrywania) jako sposób na oderwanie się od monotonii i rutyny codziennego życia południowców. Aby móc uczestniczyć w kogucich walkach Frank sprzedaje dom, wcześniej stawiając na szali towarzyszącą mu dziewczynę oraz samochód z przyczepą. Jest nienasycony i żądny wygranej. Gdy na horyzoncie pojawia się stara miłość, Frank zostaje zmuszony do wyboru między kobietą a wymarzonym tytułem koguciego trenera roku. Przez większą część filmu  dominuje narracja zza kadru, w dużej mierze wymuszona przez samą fabułę (Frank zaprzestaje mówić na znak odcięcia się od przeszłości i swej niewyparzonej gęby, przez którą stracił szansę bycia najlepszym). Jako iż walki kogutów zostały sfilmowane specjalnie dla celów filmowych, film dostał zbanowany przez BBFC w Wielkiej Brytanii, po czym poległ w box office (wg Cormana był jedynym produkowanym przez niego obrazem na którym nie zarobił). Legendarny producent zlecił przemontowanie filmu Joe Dantemu, by rok później wypuścić go pod tytułem Born to Kill, co jednak nie pomogło w ponownym przyciągnięciu widzów do kin. Dziś, choć cieszy się kultowym statusem, jest nadal krytykowany przez środowiska obrońców zwierząt.

Kalwaria (Calvaire), reż. Fabrice du Welz, 2004

calvaire1

To nakręcone na francuskim odludziu, z jednej strony rasowe do bólu a jednocześnie wymykające się prostym schematom hicksploitation, jest dowodem na żywotność i pojemność gatunku, pod egidą którego łatwo przemycić nie tylko wszelkie dewiacje i odchyły, jakie ludzka wyobraźnia jest w stanie stworzyć, ale i prawdy uniwersalne. Historia kiepskiego piosenkarza Marca (Laurent Lucas), który zarabia na życie jeżdżąc z recitalami po domach spokojnej starości i pomniejszych imprezach to w gruncie rzeczy parabola ludzkiego losu, wyznaczanego odejściem ukochanych osób i niemożnością życia w przyprawiającej o obłęd samotności. Gdy samochód Marca ulega awarii gdzieś na ponurych bezdrożach, pobliski hotel niejakiego Bartela (Jackie Berroyer) wydaje się być dla piosenkarza wybawieniem. Popularną w amerykańskim kinie grozy postacią, kierującą nieświadomego zagrożenia bohatera ku zgubie, staje się w obrazie du Welza wieśniak Boris (Jean – Luc Couchard), bez końca poszukujący zagubionego psa. Gdy Marc zbudzi się rankiem z przymusowego noclegu i wyruszy na spacer do pobliskiej wsi, jego życie zmieni się diametralnie. Du Welz korzysta z gatunkowych klisz (odludzie zamieszkałe przez zdziwaczałych tubylców, sodomiczne skłonności wieśniaków, tłumne spotkania w barze) z dużym wyczuciem, pokazując szaleństwo jako efekt braku miłości i zrozumienia. W scenie chocholego tańca, która przeszła już do historii kina, reżyser nawiązuje do Pewnego wieczoru w pociągu (1968, reż. André Delvaux), tworząc niesamowity klimat zbiorowej hipnozy, pielęgnowanej na co dzień w tych samych gestach i rytuałach. Osadzenie akcji w świątecznym okresie jak i tytuł obrazu kieruje interpretację w stronę narodzin Jezusa i jego męczeńskiej śmierci na Golgocie (w filmie mamy zresztą małe ukrzyżowanko). Wędrówka Marca jawi się jako chrystusowa pasja, próba rozkochania w sobie grzesznej ludzkości, ofiara złożona na ołtarzu miłości. W tym kontekście finał obrazu wydawać się może obrazoburczym zaprzeczeniem chrześcijańskich nauk i ewangelicznej ofiary – Mark nadal nie nauczył się kochać, nie potrafi więc wybaczyć swoim oprawcom.

Wongo

Narkotyk, reż. Pierre Granier-Deferre, 1970

113190991_380393549591601_568411534530834874_n

Tym co już na pierwszy rzut oka wyróżnia Narkotyk na tle innych francuskich dramatów sensacyjnych z przełomu lat 60. i 70., jest rustykalna sceneria. Zamiast typowych ruchliwych ulic Paryża lub zalanych słońcem okolic Lazurowego Wybrzeża z Marsylią i Niceą na czele, widzimy rozległe równiny Normandii, gdzie na 400 hektarach gospodarzy niejaki Auguste Maroilleur wraz z familią. Grany przez Jeana Gabina senior rodu to patriarcha w starym stylu – surowy, ale sprawiedliwy. Troszczący się o ziemię i honor rodziny, hołdujący twardemu kodeksowi moralnemu oraz wypróbowanym zasadom. Nic więc dziwnego, że nie będzie zachwycony odkryciem iż jego włości są wykorzystywane do przerzutu narkotyków. Jeszcze większą złość wywoła w nim konstatacja, że w ów przestępczy proceder zamieszany jest rodzony wnuk, Henri (znany miłośnikom włoszczyzny Marc Porel). Wart kupę hajsu proszek wyląduje w wodzie, a wyrodny potomek w piwnicy – dla własnego bezpieczeństwa i coby przemyślał sobie swoje postępowanie. Bonusowo otrzyma też lekki wpierdol, aby ten proces myślowy należycie udrożnić.

Oryginalny francuski tytuł La Horse to żargonowe określenie heroiny, tym samym film wpisuje się w swoistą tradycję zaczerpniętego z apaszowskiej gwary i inszej grypsery nazewnictwa, jak  Rififi (1955) Julesa Dassina, czy La Balance (1982) Boba Swaima. O zaginiony towar upomną się przybyli z „wielkiego świata” gangsterzy, spoglądający na sędziwego rolnika niczym stereotypowy klient Starbucksa z sojową cafe latte w dłoni na chłopa z Podkarpacia. Wielkomiejską butę definiuje tutaj brak szacunku dla owoców pracy fizycznej i żywego inwentarza. Emisariusz przestępczego syndykatu z premedytacją rozjeżdża pałętające się po drodze kury, a to zaledwie preludium dla późniejszej sadystycznej rzezi całego stada krów (zmasakrowanych zderzakiem terenowego samochodu w takt chwytliwej muzyki Serge’a Gainsbourga). Ostatecznie jednak bandyci zapłacą srogą cenę za swoje poczucie wyższości i przewagi. Pierwszy z nich nawet nie zdoła wygłosić do końca długiej tyrady gróźb, bo gdy tylko zasugeruje możliwość zgwałcenia wnuczki bohatera, zostanie bez słowa odstrzelony w stodole. Legendarny francuski aktor równo wymiata w skórze dumnego prowincjusza. Wraz z André Weberem – wcielającym się w jego wiernego druha z wojska, Bien-Phu – tworzy wyborny mrukliwo-milczący duet. Gdyby ktoś kiedyś wpadł na pomysł anglosaskiego rimejku, to jedynym akceptowalnym następcą Gabina byłby Michael Caine z okolic Harrego Browna (2009), zresztą też mocno „reakcyjnego” dzieła. Eskalacja konfliktu znajdzie ujście w brutalnej strzelaninie okraszonej dość zaskakującym rozwiązaniem taktycznym, z kluczowym wykorzystaniem widocznej już w początkowych ujęciach cysterny z wodą (tzw. cysterna Czechowa). W bitwie pójdzie w ruch nie tylko różnego sortu broń myśliwska, ale nawet zapalające butelki z benzyną. Prawdziwy kombat wiejskiej klasy!

Pomijając nawet dość oczywiste wizualne skojarzenia (sceneria wypełnionych rogacizną pastwisk, rozegrana o świcie konfrontacja z bandą kryminalistów), Narkotyk to obraz w głębi ducha bliski klasycznym westernom. Z ich pochwałą przywiązania do ziemi i apoteozą twardych, ukształtowanych przez pracę na farmie i surowość pejzażu, charakterów. Przemoc ma oczyszczającą siłę, a sprawiedliwość pojmowana jest w pierwotny, starotestamentowy sposób. Postęp zaś przynosi degenerację – w tym kontekście znamienne jest, że wnuk Henri wszedł w konszachty z szajką handlarzy narkotyków po wyjeździe na studia w stolicy. Z najwyższą nieufnością traktowane są także służby państwowe oraz węszący niczym sępy fotoreporterzy (w dochodzeniowo-procesowej końcówce); wtykając nos w miejscowe sprawy wprowadzają tylko niepotrzebny zamęt. Silna lokalna tkanka społeczna sama zwalczy trapiące ją problemy i wyjdzie z tego wszystkiego wzmocniona. Francuski reżyser, wzorem Johna Forda czy Sama Peckinpaha, jednoznacznie trzyma stronę zahartowanego wiarusa i ani przez moment nie wątpi w słuszność jego postawy. Jednak, podobnie jak obserwujący zmierzch Dzikiego Zachodu i upadek dawnych zasad starzy westernerzy, tak Auguste Maroilleur również jest reliktowym okazem skazanym na wymarcie. Bardzo wymownie w tym względzie wypada scena rozmowy z urzędnikiem, który pyta bohatera o zawód, na co dostaje odpowiedź: „Posiadacz ziemski”. „Posiadacz to nie jest zawód” – stwierdza poirytowany biurokrata. „Dla mnie jest” – ucina hardo Maroilleur. Film Pierre’a Granier-Deferre’a jest taki jak jego protagonista – zwięzły, surowy i konkretny. To nie tylko przykład kina jakiego obecnie się nie kręci, ale również portret tradycyjnej Francji, która dzisiaj należy już do przeszłości.

Simply – TBTS.PL

Revenge of Billy the Kid, reż. Jim Groom, 1992
 
0_billy7
Na widok takiego tytułu odruchowo czujesz już żar pogranicza Tex Mex, oczyma duszy wpatrujesz się w przestrzenie Hrabstwa Lincoln, a w uszach wesoło grzmi rewolwerowa palba, zagłuszana kozim tenorem Boba Dylana. Nic z tych rzeczy, pudło na całej linii. No, może nie do końca, gdyż słowo , „kozi” jest akurat na miejscu. Zemsta Billy’ego Kida to nie romantyczny western, lecz brytyjski akces do omawianego tu, zacnego kina rolniczego i to nad podziw zboczony. Tym nie mniej, monstrualna dawka grubaśnego, klopowego humoru śmiało kwalifikuje ten film do kategorii szampańskiej rozrywki pod odpowiednią porcję płynów i dymu. Choć z jedną małą uwagą. Do tego zestawu zalecane jest jeszcze wiadro na pawia. Może to przesadna ostrożność, ale lepiej losu nie kusić. Jim Groom włożył tu bowiem tyle serca, duszy i pewnie ciała (sama produkcja raczej do najprzyjemniejszych w dotyku nie należała), że efekt końcowy formuje się w autentyczny obóz koncentracyjny dla dobrego smaku. Film  z resztą zaczyna się komentarzem, w którym reżyser lojalnie apeluje do osób wrażliwych i małoletnich, by dla własnego komfortu z seansu zrezygnowały. Co by nie mówić, Zemście… na pewno nie sposób odmówić oryginalności. Jim Groom postanowił bowiem zdyskontować triumfującą w 2 połowie lat 80 formułę krwawego horroru z jajem (Reanimator, Evil Dead 2) przeszczepiając ją na grunt rodzimej tradycji turpistycznej spod znaku Jabberwocky’ego Terry’ego Gilliama. Choć rzecz dzieje się współcześnie, warunki bytowania przerażających, brytyjskich wsioków nic się tu nie zmieniły od czasów Jana bez Ziemi.

Na małej wyspie u wybrzeży Kornwalii żyje sobie rodzina MacDonaldów. W ich obejściu utrzymuje się nieprawdopodobny syf, a z ekranu dosłownie wali smrodem, jakiego chyba żaden film nie wyśmierdział. Gdzie się nie ruszyć, błoto miesza się z fekaliami, a nawet zwykle sceny posiłków przy wspólnym stole, naszpikowane zbliżeniami oplutych pastewnym żarciem, siorbiących i bekających mord, niosą o wiele większy, wymiotny potencjał, niż niejedna szanująca się scena gore. Już na początku, w takiej właśnie scenie umiera dziadek, po czym zostaje wyrzucony na monstrualną kupę gnoju przed domem, gdzie rozkłada się przez pół filmu. W innej scenie matka MacDonald, odrażający, pękaty szturmok z fajką w zębach, przerywa tłuczenie ciasta kafarem do wbijania pali, zdejmuje cuchnącą onucę i wycina sobie bąbel na stopie, z którego tryska strumień żółtawej, gęstej pulpy. Nie zabraknie też geriatrycznego seksu między głowami rodu, wśród kanonady pierdów obojga. Gdy koza od jakiegoś czasu słabo się doi, MacDonaldowa wysyła męża na stały ląd, by zaprowadził ją do capa. Ale stary zwyrol po drodze gwałci kozę osobiście, co choć odbywa się poza kadrem, utrzymane jest w pięknie staro hollywoodzkim stylu, z roletkami i melodią godną zakochanego Pino Donaggio w tle.  Tytułowy Billy the Kid to owoc tego związku – wyjątkowo szpetna pokraka, której życie ojciec MacDonald uczyni nie kończącą się spiralą cierpień, w czym sekundować mu będą dwaj synowie (obaj o imieniu Ronald.). Billy rośnie jak na drożdżach, niczym Lovecraftowski Willbur Whatley,  w końcu stary pakuje  go do wora i topi w rzece.  Billy jednak powróci. Już jako okazały, ponad dwumetrowy, rogaty potwór, weźmie krwawy odwet na wszystkich, którzy uczynili jego koślawe życie piekłem.

Horror, jakim film staje się w drugiej połowie, to autentyczna gratka dla fanów podgatunku creature feature. Monstrum, a właściwie kilka faz jego rozwoju, zaprojektowane i wykonane zostało fantastycznie (makiety małego oraz imponujący lateksowy „uniform” dorosłego Billy’ego). Bardzo przekonująco wypada zmiana tonacji, nastrój zagrożenia i timing poszczególnych scen, gdy Billy zaczyna krążyć wokół domu MacDonaldów i przechodzi do czynów, zaczynając od szlachtowania żywego inwentarza. W pamięć zapadają liczne ujęcia POV Billy’ego z użyciem steadycamu, wężowo penetrującego przestrzeń tuż nad ziemią a la Sam Raimi. Nie zabraknie też kilku bardzo wyrazistych scen gore, a nawet odwołań do archetypu „pięknej i bestii” z udziałem córki MacDonaldów, jedynej normalnej i zdolnej do ludzkich uczuć w tym stadle. Szczególne brawa należą się jednak ludziom od scenografii  za wyszukanie odpowiedniej miejscówki i uświnienie wszystkiego z efektem naturalizmu, jakiego nie zapewni żadne studio, o CGI nie wspominając. Realizacja filmu trwała trzy i pół roku i obfitowała w liczne problemy. Gdy skończyły się fundusze, Jim Groom szukał inwestorów na festiwalu w Cannes, bezskutecznie. Następnie dał ogłoszenie w satyrycznym magazynie i tą drogą udało mu się pozyskać pewnego biznesmena, który zgodził się wyłożyć niezbędną sumę. To wszystko pociągnęło za sobą dłuższą przerwę w realizacji, po której główny aktor był już poza zasięgiem i cały materiał należało nakręcić jeszcze raz, z nowym wykonawcą. Film, który jakimś cudem zmylił czujność brytyjskich cenzorów i wszedł na ekrany w wersji full unrated, miał bardzo słabe przyjęcie w kraju (jedna gwiazdka recenzencka w magazynie  Empire, gdzie zrównano go  z Planem 9 z Kosmosu). Nie pierwszy to przypadek małoduszności i słabego gustu decydentów. Tej imponującej miksturze darwinizmu społecznego, czarnego humoru i rasowej grozy należy się szansa na drugie życie. Zwłaszcza teraz, kiedy taki raj utraconego syfu pozwala stworzyć choćby iluzoryczne wrażenie oderwania się od aseptycznej atmosfery dnia dzisiejszego.