Santa Klaus, czyli święta z Kinskim – The Beast, reż. Mario Costa (1970)
W ciągu dziesięciu lat Klaus Kinski przewinął się przez plan większej liczby westernowych produkcji, niż amerykańskie gwiazdy, takie jak Richard Widmark, Kirk Douglas, Gregory Peck czy Burt Lancaster, w okresie całej swojej kariery. Sumarycznie rzecz ujmując, wystąpił w dwudziestu trzech tego typu tytułach, wliczając w ten poczet Winnetou II: Ostatni renegaci (1964), zachodnioniemiecką ekranizację prozy Karola Maya oraz Man, Pride & Vengeance (1967), czyli zanurzoną w spag-westowej stylistyce adaptację Carmen Bizeta. Acz dla ścisłości należy zaznaczyć, że trafiały mu się zarówno główne role, mocne kreacje drugoplanowe, jak i również mniej ważne epizody.
Z gatunkiem związał się już w roku 1964, poczynając od The Last Ride to Santa Cruz, swoistego „zaginionego ogniwa” między RFN-owskimi ersatz westernami z początku lat 60. a formułą, którą później zaproponował Sergio Leone. U samego Grande Maestro zagrał wyrazistą postać garbusa w Za kilka dolarów więcej (1965), u Drugiego Sergia stworzył skurwysyńsko zimną kreację antagonisty w Człowieku zwanym Ciszą (1968). Świadkował wybuchowi boomu na spaghetti western, jak i jego końcowym podrygom – ostatni raz pokazując się w komediowym A Genius, Two Partners and a Dupe (1975). Grał w spaghetti wszelkiego smaku – zapatowskim (Kula dla generała Damiano Damianiego), gotyckim (And God Said to Cain Antonio Margheritiego), oraz w nieformalnym remake’u amerykańskiej klasyki (The Ruthless Four Giorgio Capitaniego, na bazie Skarbu z Sierra Madre Johna Hustona). Zapisał swe nazwisko w czołówkach arcydzieł, żelaznego kanonu, drugo-sortowych pereł, jak i ultratrashu z najniższej półki, którym często gardzą nawet najwięksi entuzjaści gatunku. The Beast Mario Costy powszechnie bywa spychany do tej ostatniej kategorii.
Kinski wciela się w postać Johnny’ego Lastera – najbardziej jebniętego Gringo w całym Nowym Meksyku, nieobliczalnego mordercę i seks-maniaka o niewyczerpanej chuci. I nie byłoby w tym ostatnim w zasadzie nic nadzwyczajnego, wszak ów wielki aktor lubił łączyć ekranowe emploi z prywatnym temperamentem, czemu najlepszy wyraz dał chyba we własnoręcznie wyreżyserowanym Paganinim (1989). Jednakże grany tutaj bohater okazuje się być nie tylko chutliwym drapieżcą, ale i równocześnie groteskowym wręcz pechowcem, na skutek rozmaitych niekorzystnych zbiegów okoliczności ponoszącym klęskę przy każdej kolejnej próbie zaspokojenia popędu. Mogłoby to sugerować, że będziemy mieć do czynienia ze spaghetti w typowej dla początku lat 70. komediowej odmianie. Nic bardziej mylnego, humoru nie uświadczymy tu za grosz. Costa celuje w szorstką powagę i na miarę skromnych środków stara się sklecić krwawy moralitet prawiący o tym, że chciwość nie popłaca. Przy bliższym przyjrzeniu się fabule jej trzon okazuje się być zaskakująco noirowy.
Oto młodej latynoskiej parce zamarzyło się nowe, dostatnie życie. Ricardo, przygarnięty w dzieciństwie przez niezamożnych ranczerów bękart, ulega namowom ognistej tancerki, Juanity. Uprowadzają córkę miejscowego landlorda, który przed śmiercią spieniężył potężny areał ziemski. Jak to się zwykle zdarza, misterny plan partoli się koncertowo przez wadliwy czynnik ludzki – a konkretnie przez najgorszego z możliwych wspólników. Johnny, doglądający w odizolowanej chatce ponętnej blondyneczki, nie zamierza poprzestać wyłącznie na voyeurystycznych przyjemnościach. Krótki wątek kidnaperski – przywodzący nieco na myśl wspaniałe Cemetery Without Crosses (1969) Roberta Hosseina – urywa się zatem szybko i tragicznie. Zakładniczka ginie, próbując zbiec przed niedoszłym gwałcicielem, a dalszy rozlew krwi jest tylko kwestią czasu. Na porywaczy zaczynać polować terroryzujący okolicę bandido o wymownej ksywie Machete; wcześniej wspominany w tle z przestrachem, wkroczy wreszcie na ekran, by na podgardlu Kinskiego wyjaśnić, czemu zawdzięcza budzący grozę przydomek.
Mario Costę można określić mianem reżysera całkiem płodnego, acz nieposiadającego w swym dorobku ani jednej pozycji, która uchodziłaby za istotną dla historii włoskiego przemysłu filmowego. Przez lata realizował przede wszystkim rozmaite pepla: czy to klasycznie sandałowe (Conqueror of Corinth), czy też pirackie (Rage of the Buccaneers z Vincentem Pricem i Ricardo Montalbanem), a nawet kawaleryjsko-indiańskie. Bowiem widowiskowy Buffalo Bill, Hero of the Far West (1964) z Gordonem „Maciste” Scottem przywodzi na myśl bardziej peplum w sztafażu filmów Johna Forda (Costa podpisał się pseudonimem John W. Fordson!), niż rasowy spaghetti-western. Wieńcząca jego karierę Bestia jest wykwitem prawdziwie grindhouse’owym.
Łatwo odnieść wrażenie, że lwią część lichego budżetu zagospodarowano na angaż głównej gwiazdy. Koszty starano się więc ciąć, gdzie tylko popadło. Oprawa muzyczna powstała z recyklingu – wykorzystano kompozycje z innych produkcji, głównie utwory Stelvio Ciprianiego do The Stranger Returns (1967), a także Gianniego Ferrio z Death Sentence (1967) oraz Carlo Rustichelliego z Man, Pride and Vengeance (1967). Prawdopodobnie kasy zabrakło na wyjazd w zagraniczne plenery. Fabuła bowiem rozgrywa się gdzieś na meksykańskim pograniczu, które mogłaby doskonale imitować spieczona słońcem, półpustynna Almeria – tradycyjny poligon dla odbywających westernowe manewry filmowców z ojczyzny Duce. A tymczasem całość nakręcono we włoskim regionie Lazio, często na terenach pokrytych bujną zielenią i dość zadrzewionych; niekoniecznie przypominających Nowy Meksyk. Niektóre ujęcia wyglądają wręcz na zainscenizowane naprędce w najbliższym podmiejskim lasku.
Spektakl oczywiście kradnie Kinski, w słomkowym kapeluszu à la letnik-akwarelista z Kazimierza nad Wisłą i z fajeczką w ustach – taką o długim, cienkim cybuchu, jakby zajebał gdzieś w rowie Bilbo Bagginsa. Bezbłędny jako wyzuty z empatii i pozbawiony jakiejkolwiek kontroli nad gargantuicznym libido Crazy Johnny. Klaus wypada w swej roli stuprocentowo przekonująco… i naturalnie. Jego bohater miota się i ślini na widok każdej kobiety, szarpie je i zrzuca się z łapskami niczym wyposzczony krasnoarmiejec, jednak wciąż nie znajduje możliwości rozładowania erotycznego napięcia. Możemy tylko się domyślać, że poza kadrem jurny gwiazdor musiał odbić sobie z nawiązką scenariuszową abstynencję.
Absolutnie popisowo wypada scena, w której nachodzi na farmie dwie cycate dzierlatki we właściwym do ménage à trois zestawieniu (blondyna oraz szatynka – niewymieniona w napisach Femi Benussi). Panny, zorientowawszy się wreszcie, ku czemu zmierza sytuacja, chwytają dziarsko za widły i łopatę, lecz zostają spacyfikowane rewolwerem. Wściekły Klaus gna je pod lufą nad rzekę i każe w try miga się rozbierać. „Przodem do mnie!” – komenderuje, rozpinając portki. Mimo iż obraz zawiera wystarczająco wiele szowinistycznej chamówy, by wpienić przeciętną feministkę, to nie uświadczymy choćby skromnej porcji nagości. Tym bardziej nie ma co liczyć na konkretny sleaze, ani też mizoginistyczny tour de force z prawdziwego zdarzenia. Do czołowych włoskich osiągnięć z kategorii „mężczyźni nienawidzący kobiet” dziełu Costy daleko. Pamiętajmy, jednak że w tej materii prym wiodło w późniejszym okresie giallo i poliziottesco, spag-westy wypadały jeszcze stosunkowo niewinnie. Zresztą, co może być dość nieoczywiste, odtwarzany przez Kinskiego bohater tak naprawdę wcale nie pałał niechęcią do płci żeńskiej. Wręcz przeciwnie: on tylko – parafrazując tytuł głośnej autobiografii – pragnął miłości.
Zdecydowanie nie rekomendowałbym tego filmu spaghetti-westernowym nuworyszom. Szczególnie takim, co świeżo poczuli miętę do makaroniarskich klasyków po przeczytaniu którejś z polecanek Tarantino lub obejrzeniu kolejnej wątpliwej jakości postmodernistycznej wydmuszki jego autorstwa. Rzecz mogą za to wziąć na celownik zahartowani miłośnicy obskurnych kuriozów, wytrwale penetrujący najbardziej zatęchłe zakamarki włoskiej skarbnicy kina gatunkowego. Natomiast zagorzałych fanów talentu Kinskiego nie powinienem specjalnie zachęcać do nadrobienia tej zaległości. Klaus grający główną – i to jakże nietypową – rolę w westernie, do tego szarżujący w ustawionym na wysokie obroty trybie „dzikie zwierzę”, to atrakcja sama w sobie.
Wongo