One More Red Nightmare – John Carpenter The Thing.
Dziś kilka słów na temat mojego ulubionego horroru wszech czasów. Pierwszy raz zobaczyłem powyższy obraz w wieku 9 lat (myślę, że to duże osiągnięcie!), ze świeżo zakupionego odtwarzacza marki Funai. Nigdy w życiu, ani wcześniej, ani później, nie bałem się tak na żadnym obrazie, który stał się pierwszym kamyczkiem lawiny kina grozy, jaka przetacza się przez mój ekran. Jako że nie wierzę w przypadki, wystarczy tylko dodać, że amerykańska premiera obrazu miała miejsce w dniu moich narodzin, dokładnie 32 lata temu. Śródtytuły pochodzą z jednej najważniejszych płyt w historii brytyjskiego rocka, którą poznałem jednak nieco później.
CZERWIEŃ
Życie amerykańskiej bazy McMurdo wydaje się być nudne; codzienne obowiązki, nieustanny mróz, problemy z połączeniem ze światem sprawiają, że każdy z jej pracowników wypracował sobie swój własny harmonogram dnia. Ktoś zapija smutki w alkoholu, drugi przypali trawkę, jeszcze inny woli towarzystwo zwierząt od ludzi. Rutynę przerywa niecodzienny wypadek: oto w kierunku bazy nadlatuje ścigający psa helikopter z sąsiadującej z Amerykanami norweskiej bazy. Norwedzy zachowują się jak szaleńcy, chcąc zabić psa, ranią jednego z naukowców. Ci, w obronie własnej, zabijają napastnika, drugi przypadkowo wysadza się w powietrze granatem (!). Amerykanie natychmiast lecą w kierunku sąsiedniej placówki, celem wyjaśnienia sytuacji. Na miejscu odnajdują jednak tylko chaotycznie zniszczone i spalone pomieszczenia, oraz przedziwną hybrydę. Po przewiezieniu ciała i wykonaniu sekcji zwłok, niepokój badaczy rośnie z każdą, wypełnioną basowym dudnieniem, minutą. Oglądamy wraz z nimi powoli, kawałek po kawałku, w serii długich ujęć, każdy szczegół ciała niesamowitej istoty. Parę chwil później jesteśmy świadkiem ataku uratowanego z rąk Norwegów psa na zwierzęta Amerykanów. Biel Antarktydy najlepiej kontrastuje z czerwienią krwi. Jest najważniejsza; jej test daje nam wgląd w sytuację: kto kim jest naprawdę. Nie da się go oszukać, to dzięki niemu pasożyt wychodzi z ciała ludzkiego niczym choroba – atakując i zarażając wszystko wokół. Zadajemy sobie pytanie: kim lub czym jest ów potwór?
UPADŁY ANIOŁ
John Carpenter w prologu daje nam wyraźną sugestię – to kosmita, którego statek rozbił się na Antarktydzie, zakopując się pod lodem nie pozwalającym na rozprzestrzenienie się morderczej inwazji (choć, jak słusznie sugerują zagorzali maniacy obrazu, w filmie ani razu nie pada słowo alien, zawsze byt jest opisywany jako the thing). Istota, odnaleziona przez ekspedycję Norwegów, (to nie Szwedzi, to Norwegowie!) powraca do życia dzięki rozgrzaniu się do odpowiedniej temperatury. Mając możliwość zmiany w jakikolwiek żyjący kształt ziemski jest właściwie nie do złapania i unicestwienia; multiplikując byty tworzy z nich grupę żywicieli w obrzydliwych, a jednocześnie zapierających dech w piersi scenach połączeń.
KOLEJNY KOSZMAR
Jeden po drugim, naukowcy z bazy umierają w męczarniach, stając się żywicielami potwora. Nie mamy zbyt wiele czasu na odpoczynek od kolejnych krwawych agonii – chaotyczny koszmar zaczyna rządzić do tej pory usystematyzowanym życiem personelu bazy. W tym chaosie jest jednak metoda – działanie potwora skutecznie skłóca ze sobą całą załogę, która w krótkim czasie przestaje ufać sobie nawzajem. Szybko jednak przyjdzie im pogodzić się i współpracować razem, gdyż w pojedynkę człowiek nie ma szans ze ZŁEM Z KOSMOSU. Komu można zaufać, komu nie?
PROVIDENCE
Pochodzące gdzieś z otchłani kosmosu, czyhające w uśpieniu zło, to oczywiste nawiązanie do prac Samotnika z Providence – czyż istota to nie jeden z Wielkich Przedwiecznych przebudzony ze snu, mający teraz możliwość ostatecznego triumfu nad światem? Również wspomniane metamorfozy kosmicznego bytu przypominają bezkształtne masy, pamiętane choćby z dziejącego się również na Antarktydzie opowiadania „At the Mountain of Madness”. Do klimatów rodem z opowiadań Howarda Phillipsa Lovecrafta Carpenter powróci po latach w świetnym obrazie „In the Mouth of Madness”. Wróćmy jednak do „The Thing”, będącego remakem tak samo zatytułowanego filmu idola Johna Carpentera, Howarda Hawksa, powstałego w 1951 roku, na podstawie opowiadania „Who Goes There?” Johna Campbella. By zabić rozrastającego się potwora potrzebna jest głowa na karku i dobry plan. Ale jak go zrealizować, w sytuacji, gdy nie można nikomu zaufać? Owo, kluczowe dla obrazu, powierzenie siebie drugiemu człowiekowi jest wystawiane na ciężką próbę. Gdy naukowcy wiedzą już, że nie mają zbyt dużych szans na wyjście z opresji, walka zaczyna się nie o własne życie, lecz o całą ludzkość. Walka z góry skazana na porażkę, bo czy da się opanować potwora, nie mając nawet świadomości, że jest się jego nosicielem? W jednej z najlepszych scen obrazu, podczas testu na obecność potwora w ciele żywiciela, nasi bohaterowie po negatywnym wyniku oddychają z ulgą, w końcu pewni, że są „czyści”. Ta scena idealnie ilustruje wszechobecny klimat niepewności, braku zaufania i wszechobecnej paranoi. Carpenter niesamowicie zręcznie prowadzi historię, aż do finałowego starcia z potworem. Starcia, w którym los ludzkości kolejny raz jest w rękach jednostek. Daleko mu jednak do spektakularnych, hollywoodzkich zakończeń. To jeden z najcelniejszych finałów w historii kina grozy:
BIBLIJNA CIEMNOŚĆ
- Ogień podniósł temperaturę w całym obozie, ale nie na długo.
- My też długo nie pociągniemy…
- Więc zginiemy?
- A nie powinniśmy?
- Jeśli myślisz, że ja…
- Nie mamy już dla siebie żadnych niespodzianek, i chyba niewiele zdołamy zdziałać…
- Więc co robimy?
- Może po prostu… poczekamy trochę, zobaczymy co się stanie…*
haku
* tłumaczenie Tomasz Beksiński