logo
phenomena_poster_05

Dario Argento – Phenomena. Mater Bizzarorum.

W połowie lat 80–tych, niewyczerpana wena twórcza Daria Argento wydaje na świat kolejny owoc. Po fantasmagorycznej, „podróży do kresu nocy” („Inferno”) i kipiącym dzikim rozpasaniem zejściu na ziemię („Tenebrae”), Włoch uderza w dzieło na swój sposób totalne: jakby wysyłając w kosmos wizytówki ziemskiej cywilizacji w postaci Mona Lizy, Dziewiątej Symfonii Beethovena i Ogólnej Teorii Względności zadecydowano dołączyć do nich horror i zamówienie trafiło właśnie do niego.

Przesada? Niekoniecznie. Tak idealnie wyważonych proporcji między grozą, makabrą i wygięciem percepcji świata przedstawionego nie osiągnął bodaj w żadnym innym filmie. Zawsze któreś wychodziło o krok do przodu. Lub, jak kto woli, inne pozostawało w tyle. Jednocześnie jako reżyser, scenarzysta i producent – po raz pierwszy w swojej karierze – Argento zyskuje niezbędną kontrolę nad wszystkimi etapami realizacji. „Phenomena” przynosi garść fabularnych leitmotivów, obsesyjnie przerzucanych przez niego nieomal z filmu na film, jednakże potraktowanych z zaskakującą, nawet na tak nieujarzmioną wyobraźnię, oryginalnością. Po latach, reżyser wielokrotnie skomplementuje „Phenomenę” mianem swego ulubionego dzieła. Na pierwszy rzut oka, obraz łączy dystynktywne elementy giallo (seryjny morderca, detektyw – amator) z czystym, irracjonalnym horrorem, jak to już miało miejsce w „Suspirii”. Niemniej, nie trudno zauważyć, że Argento postawił sobie za cel perfekcyjne przepracowanie tych komponentów, które w tamtym filmie, przy całym wizualnym splendorze, pozostawiały pewien niedosyt: samej fabuły i wieńczącego ją finału. Już sam scenariusz budzi niekłamany podziw. Takiego spiętrzenia uroczych w swej nieobliczalności przegięć, daremnie szukać we współczesnym, wykastrowanym z wyobraźni kinie grozy. Tu „nienormalność” konstruuje wspomnianą wyżej harmonię, gdzie senne wizje bledną przy cudacznościach jawy. A skoro prawda tkwi w oku patrzącego, wszystko zdarzyć się może, kiedy w naturę wejrzymy okiem jej wybryku. Zatem, po kolei :

O czym szumi alpejski wiatr?

Tym razem nie będzie architektonicznych szaleństw, orgii kolorów, ani rzymskiej secesji. Rzecz rozgrywa się na sielskiej, szwajcarskiej prowincji, pośród malowniczych dolin u podnóża Alp. Już w pierwszej scenie tradycyjnie czeka nas morderstwo na zabłąkanej turystce. Ukazane z jakby mniejszą niż dotąd penetracyjną pasją, acz zderzone z iście panteistycznym rozmachem tła: górskich wodospadów, przecinających pradawną knieję. Gdzie zły wiatr od gór czochra korony drzew, a nocą rozedrgana faktura listowia w obiektywie Romano Albaniego („Inferno”) przypomina kłębowisko insektów. Wiatr, który popycha w obłęd, pegaz Henry’ego Fuseliego, H.R. Gigera i Franza Treichlera.

 

pheno1

 

Do tego uroczego zakątka przybywa Amerykanka Jennifer Corvino (Jennifer Connelly), aby rozpocząć naukę w szkole dla dziewcząt. To wyobcowana córka bawiącego wiecznie w rozjazdach słynnego aktora, przedwcześnie opuszczona przez matkę, zamknięta w dostępnym jedynie dla niej osobliwym świecie wrażeń. Umieszczona w internacie, tuż przed snem dowiaduje się od współlokatorki o serii niewyjaśnionych morderstw, którymi żyje cała okolica. Dziewczęta idą spać. I to, co się zaraz po tym wydarzy, będzie właściwą introdukcją tak dla postaci głównej bohaterki, jak i całej ekstrawaganckiej aury tego filmu. Jennifer jest somnambuliczką – lecz nim powstanie we śnie, kamera panoramuje to na nią, to na śpiącą obok koleżankę, która leży w bezruchu, zaś Jennifer nagle zaczyna drżeć i miotać się w pościeli. Wejście w koszmar, który ją nawiedza, następuje bezpośrednio od ujęcia na koleżankę, jakby Jennifer ściągała na siebie jej zły sen, by wyśnić go samej: zdeformowany optycznie śnieżnobiały korytarz i schody z opalizującą barierą ustępują miejsca wizji przerażonej współlokatorki uciekającej przez nieokreślonym niebezpieczeństwem i ginącej okrutną śmiercią. Śpiąca Jennifer w tym czasie wychodzi na okalające szkolny mur rusztowanie… Jej powrót do rzeczywistości nastąpi w środku lasu, z dala od szkoły. Będzie to rzeczywistość, w której jakby nigdy nic z zarośli wyłoni się tresowany szympans i poprowadzi ją za rękę poprzez nocne ostępy do chatki pewnego sparaliżowanego entomologa, nazwiskiem McGregor (Donald Pleasence). Naukowiec, a wraz z nim widz, będą świadkami kolejnego z niezwykłych „darów” Jennifer. Dziewczyna utrzymuje intymny, telepatyczny kontakt z owadami, które na dodatek darzy bezwarunkowym uczuciem. To niebywałe, miłosne ESP oddziałuje też w drugą stronę – insekty w laboratorium McGregora w jej obecności wpadają w amok, samce zaczynają wydzielać wabiące soki, choć nie jest to ich okres godowy…

jenniferconnelly (1)

 

Jennifer, napiętnowana przez szkolne otoczenie stygmatem kompletnego świra, znajdzie oparcie i zrozumienie w osobie kalekiego profesora, którego dotąd jedynym przyjacielem i wyręką był ów szympans o wdzięcznie teutońskim imieniu Inga. McGregor jako ekspert od trupich saprofagów, już od jakiegoś czasu pomaga policji w śledztwie. Teraz oboje z Jennifer połączą siły, tropiąc tajemniczego mordercę. A mówiąc ściślej, zjednoczą je z owadami, które odegrają tu pierwszoplanową rolę. Jennifer, która eksterytorialnie postrzega ukryte dla świata obrazy oczami biedronek, muszych larw i świetlików, której telepatia może w dowolnej chwili przerodzić się w telekinezę niczym u Carrie, której środowiskiem naturalnym jest ta krawędź realności, gdzie racjonalizm i fantasmagoria zgodnie pałaszują z jednej miski – to porte parole samego Daria Argento.

Do piekła i z powrotem

Wprawdzie dwie sceny mordów, jakie mamy w filmie, wypadają sugestywnie, to jednak ma się wrażenie, że jest to obraz wyjątkowo jak na Argenta pod tym względem stonowany. Urzekający pokręconą fabułą i „odklejoną” od kartezjańskich norm, oniryczną logiką zdarzeń, lecz czegoś tu jakby poskąpiono, co mnie przynajmniej wydało się dziwnie podejrzane. Gdzie się podział ten cały ultra – gore, który w niedawnym „Tenebrae” można było wywozić taczkami? Nie spodziewałem się, że moja cierpliwość zostanie wynagrodzona tak sowicie.

 

unnamed

 

Gdy doprowadzona do ostateczności szykanami ze strony szkoły Jennifer zdecyduje się ją opuścić i wyjechać ze Szwajcarii, pozostawiając zagadkę morderstw nierozwiązaną, ta dopadnie ją sama w nieoczekiwanym momencie. Ostatnie kilkanaście minut filmu zamknie akcję w klaustrofobicznej przestrzeni, a gęstniejącej nieubłaganie atmosferze towarzyszyć będzie napięcie enigmatycznej sytuacji, gdzie logika nie na wiele się zdaje, lecz instynkt alarmuje o śmiertelnym niebezpieczeństwie. I gdy do narastającej grozy dojdzie znienacka element zgoła tak absurdalny, że wręcz idiotyczny (najdłuższy chyba kabel telefoniczny świata), kiedy filmowa powaga poślizgnie się na mydle niezamierzonej głupoty, które reżyser – prestidigitator nieopatrznie wytrzepał z kapelusza (?)… wtedy eksploduje Armageddon. Argento dobywa z tegoż kapelusza ochłap gnijącego, zarobaczonego ścierwa i wali nim widza w twarz, klajstrując wykrzywioną uśmiechem politowania paszczę, by z dziką rozkoszą za moment nacisnąć mu swój magiczny, pełen trupiego jadu kapelinder na łeb, aż po samą brodę.

Jennifer w ułamku sekundy wyląduje w prawdziwym „Siedlisku Kurwy i Szatana”, z którego jedyna droga wyjścia prowadzi przez hektolitry zwłok ludzkich w stanie płynnym, breję białych robali, przez ogień i wodną topiel. Gdzie przyjdzie stawić czoła potworom ludzkim i tym, z których natura okropnie sobie zakpiła (w genialnej charakteryzacji Sergio Stivalettiego, inspirowanej genetyczną anomalią, znaną jako syndrom Pataua). Lecz nie będzie w swej walce osamotniona, jej sprzymierzeńcy (spod ręki Luigi Cozziego, tu majstra od efektów wizualnych) przybędą z odsieczą. I kiedy wszystko się uspokoi, da o sobie znać jeszcze jedno przejście. Przez krew. A tej nie zabraknie. A że Matka Przegięć kocha swoje dziatki, najwięcej przeleje jej najłagodniejszy z łagodnych. To się nazywa finał.

Cherchez la Femme

Czternastoletnia Jennifer Connelly, mająca za sobą pamiętny epizod w „Dawno Temu w Ameryce” Sergia Leone, zalicza bardzo udany debiut w roli głównej. Jak na było nie było, amatorkę, ujmująco i bez fałszywej nuty obnaża emocje bohaterki. Przenikającej świat witalnym „trzecim okiem” nierozbudzonej seksualności, gdy jeszcze aktywne są te pierwotne pokłady jaźni, gdzie Eros i Tanatos stanowią uśpioną jedność, zanim zostaną rozdzieleni na zawsze.

I jeszcze parę słów o muzyce. Ścieżka dźwiękowa „Phenomeny” jest zróżnicowana, tak w stylach, jak i w poziomie. Dyżurny Goblin w reprezentacji klawiszowca Claudia Simonettiego i basisty Fabia Pignatelliego znów nie zawodzi, za to utwory modnych w tamtym czasie gwiazd heavy metalu (Iron Maiden, Motorhead), czy post punka (Andi Sex Gang) pasują tu jak świnia do karety. To, co mogło przydać szwunga na poły campowym Demonom Lamberto Bavy, w tym filmie nijak nie koresponduje z nastrojem, do tego nie stroi z montażową dynamiką ilustrowanych scen, powodując wkurwiający dysonans.

 

unnamed

 

Jednak ten najbardziej czarowny i trafiający w sedno muzyczny motyw, wysmażył basista The Rolling Stones, Bill Wyman. Skąd najstarszy i najbardziej amorficzny ze Stonesów się tutaj znalazł, nie będąc w końcu ani jakąś gwiazdą na aktualnym topie, ani nikim z bliskiego kręgu reżysera, ani też autorem muzyki filmowej? Moim zdaniem Wyman pojawił się tutaj nieprzypadkowo. W 1984 roku zrobiło się o nim w świecie głośno, gdy 47-letni muzyk wdał się w płomienny romans z 14-letnią modelką Mandy Smith (niewątpliwie wartą tego grzechu). Właśnie ktoś taki miał szanse bezbłędnie wczuć się w klimat horroru z emanującą blaskiem dziewczęcości (także 14-letnią) heroiną na pierwszym planie. I przekuć swe defloracyjne sny na misternie niepokojącą impresję, punktowaną namiętnie mięsistym, zachłannym delayem. Oto Bill Wyman i jego bezgłówkowy bas Steinbergera w „montażu” naszpikowanym wiadomą symboliką. Posłuchajmy:

Simply