logo
ANTRO01

Joe D’Amato – dwa kroki w ciemność. Antropophagus i Buio Omega.

Westerny, komedie erotyczne, filmy peplum, thrillery, filmy kung – fu, kino wojenne, przygodowe, dokumenty mondo, hardcore porno, horrory, fantasy, oraz kino o kataklizmach post-atomowych; nie ma chyba gatunku filmowego, za który nie zabrałby się Aristide Massaccesi (najlepiej znany pod pseudonimem Joe D’Amato), jeden z najbardziej płodnych wloskich reżyserów. D’Amato właściwie całe życie spędził na planie filmowym – zaczynał jako operator kamery, a skończył jako producent i reżyser. Stworzył kilka westernów komediowych („Go Away! Trinity Has Arrived in Eldorado”,1972; „Cormack of the Mounties”, 1973), filmów wojennych („Heroes in Hell”, 1973) oraz filmów akcji („Tough to Kill”, 1978), które charakteryzują się napiętą akcją oraz dobrymi scenami walk (pomijając oczywiście niski budżet, z jakim borykał się Massaccesi).

Przez całą karierę kręcił głównie dwa gatunki filmów: erotyki oraz horrory. Eksplorował erotykę w każdej możliwej postaci, od komedii do współczesnych dramatów, który akcja rozgrywa się na egzotycznych wyspach, oraz hard porno. Kilka razy zmieszał erotykę z horrorem w filmach osadzonych na Karaibach („Black Sex”, „Hard Sensation”, „Porno Holocaust”, wszystkie z 1980) oraz „Il fantasma” (1998); co więcej wiele z jego najlepszych erotyków zawiera elementy horroru: „Blood Vengeance” (1975), „Brutal Nights” (1976), „Images in a Convent” (1979), „Voodoo Baby” (1980), „Hot Afternoon” (1989). Massaccesi stworzył też kilka czysto gatunkowych thrillerów i horrorów, a także produkował filmy Claudio Lattanziego, Michele Soaviego, Umberto Lenziego, Fabrizio Laurentiego, Claudio Fragasso, Luigiego Montefiori, Lucio Fulciego, Roberto Leoniego. Horror, według Joe D’Amato, to straszliwy duch kobiety w „Death Smiles to the Murderer” (1973), popadający w obłęd bohaterzy w „Beyond the Darkness” (1979), zombie w „Erotic Nights of Living Dead” (1980), potworny kanibal w „Antropophagus” (1980), niepowstrzymany morderca w „Absurdzie” (1981), czy telepatyczne połączenie mózgów będącej w śpiączce dziewczyny oraz potwora Frankensteina w „Return From Death” (1992). Horrory D’Amato wyróżniają się ekstremalnymi scenami gore, brakiem związku przyczynowo – skutkowego, rządzą się bardziej prawami koszmaru, niż logiki.

UWAGA, SPOILERY!!!

„Antropophagus” z 1980 roku to jeden z dwóch najbardziej znanych horrorów gore Włocha. Pretekstowa fabuła, która nieuchronnie prowadzi do niesamowicie krwawej kulminacji. Zacznijmy od początku. W prologu widzimy zakochaną parę spacerującą wąskimi uliczkami nadmorskiego greckiego miasteczka. W tle rozbrzmiewa zorba, klimat iście wakacyjny, zakochani kierują się na pobliską plażę. Muzyka zmienia nastrój i natężenie, kobieta rozbiera się i wchodzi do morza zażyć kąpieli. Mężczyzna zostaje na brzegu, zakłada słuchawki i zaczyna słuchać paskudnego euro disco. I wtedy pojawia się głodny kanibal (później okaże się, iż na imię ma Nikos), który wpierw rozszarpuje kobietę, a następnie zbliża się do nieświadomego zagrożenia młodzieńca. Po chwili widzimy zakrwawiony czerep z wbitym w niego toporem – cóż za niesamowity początek!

Niestety dalej nie jest już tak kolorowo. Napięcie „siada”, a my jesteśmy świadkami greckiej wycieczki kilkorga młodych ludzi. Wracamy do zorby, a reżyser nie wiedząc czemu, zaczyna pokazywać nam walory turystyczne tego kraju, wraz z ukazaną zmianą warty strażników(sic!). Na szczęście D’Amato szybko przypomina sobie, jaki gatunek tym razem kręci, i że nie ma on wiele wspólnego z turystyczną agitką. Młodzi ludzie docierają do miasteczka, w którym zginęła para z prologu. I o ile wtedy jeszcze było ono przepełnione ludźmi, tak teraz wygląda na całkowicie opuszczone. Niezrażeni tym turyści decydują się na wyruszenie w rejs. Gdy jednak ich jacht odpływa od brzegu, z uwięzioną kobietą w ciąży, sprawy się komplikują. W końcu, po kilkudziesięciu minutach nieco nudnawego seansu do gry ponownie wkracza tytułowy Antropophagus, sprawiając, że ostatnie 20 minut filmu ogląda się z zapartym tchem, obserwując kolejne ataki wygłodniałego kanibala. Ów finał obrazu to jedna z najbrutalniejszych sekwencji włoskiego gore, z najsłynniejszą chyba sceną, w której główna postać obrazu dosłownie wyciąga płód z ciała ciężarnej kobiety, następnie ze smakiem się nim zajadając. Nie pomogły tłumaczenia ekipy, że owym płodem był obdarty ze skóry zając, a wszystko odbyło się w humanitarny sposób – owa scena sprawiła, że film został momentalnie zakazany w krajach, do których trafiał. Jeszcze lepsza scena czeka nas w finale, gdzie dokonuje się akt autokanibalizmu, ukazany z całą dosłownością, pozostawiając widza z otwartą szczęką jeszcze długo po seansie.

 

antropophagus_01

 

Można zarzucać reżyserowi wiele – kulawy montaż, niepotrzebne dłużyzny, nijakie dialogi. Jednak wszystkie niedociągnięcia są nam rekompensowane dobrze zbudowanym klimatem osaczenia i uwięzienia, oraz finałowymi scenami gore. Wspaniały George Eastman w roli Nikosa może przerazić co bardziej wrażliwego widza, doskonale odtwarzając postać milczącego, szalonego kanibala. Totalnie niskobudżetowe kino, które dzięki dwóm wspaniale obrzydliwym scenom wpisane zostało do kanonu najkrwawszej odmiany horroru. Po roku reżyser powrócił do tej postaci, znów granej przez dwumetrowego George Eastmana, w niezwiązanym fabularnie „Absurdzie”, będącym raczej włoską odpowiedzią na „Halloween” Johna Carpentera, niż kolejnym filmem o motywach kanibalistycznych. Dziś „Antropophagus” to kultowe gore, jeden z najlepszych przykładów specyficznej, włoskiej szkoły horroru, która nadal ma swoich fanatyków, także w Polsce, o czym świadczy fakt, iż obraz jest obecny na portalu You Tube z polskimi napisami (!)

BUIO OMEGA

Rok 1979 okazał się być jednym z najważniejszych dla całego włoskiego horroru. To w tym czasie powstały trzy filmy, których twórcy przekroczyli granice filmowego ekstremum, na wiele lat stając się niedościgłymi przykładami przełamywania kolejnych ekranowych tabu. To rok premiery „Cannibal Holocaust” w reżyserii Ruggero Deodato, filmu, który podsumował motywy kanibalistyczne obecne już od kilku lat w tamtejszej filmografii, czyniąc to z takim natężeniem, że do dziś jest on obecny w dyskursie o granicy ukazania przemocy i śmierci w kinie. To także debiut w krainie horroru Lucio Fulciego i jego przedziwny, charakteryzujący się wyjątkowo brutalnymi scenami fikcyjny sequel „Dawn of the Dead” George’a Romero, czyli „Zombie” – obraz, który zapoczątkował całą masę horrorów z zombie w tytule, oraz swoisty boom na tą tematykę, nie tylko na półwyspie Apenińskim. To także magnus opum Joe D’Amato, który nieco w cieniu bardziej uznanych kolegów stworzył dziki i nieokiełznany wkład w kino gore, czyli „Buio Omega”.

Sam tytuł można by przetłumaczyć jako „Przekraczanie granic ciemności”, co w nieco poetycki sposób mogłoby uśpić strażników i cenzorów moralności. W Polsce obraz funkcjonuje niestety jako dosyć prosty i wiele zdradzający „Mroczny Instynkt” (co do tytułu, mogę obiecać iż kiedyś napiszę pokaźny artykuł na temat polskich tytułów zagranicznych obrazów, ograniczając się tylko do gatunku grozy; liczę na ubaw po pachy). Dziś jednak w poważnym tonie. Jak już pisałem, przy okazji „Antropophagusa”, Joe D’Amato chwytał się w swojej karierze właściwie każdego filmowego gatunku. Mimo zwykle ograniczonych budżetów, nawet obrazom erotycznym starał się nadać indywidualny szlif. Mogę tylko domniemywać, co działo się w jego głowie, kiedy dostał scenariusz kolejnego filmu od dwóch kolegów, Ottavio Fabbriego i Giacomo Guerriniego, ale podejrzewam, że był w siódmym niebie. Oto nadarzyła się okazja, aby przekroczyć granice ukazania kolejnych tabu w kinie i przejść do historii – opowieść, jaką miał zamiar sfilmować nadawała się do tego idealnie. Nie zdradzając zbyt wiele z fabuły, napiszę tylko, iż główny bohater Francesco, to młody dziedzic pokaźnej fortuny rodziców, którzy zginęli w wypadku samochodowym, obecnie zajmujący się (choć bardziej hobbystycznie niż zawodowo) wypychaniem zwierząt, czyli taksydermią. Francesco jest otoczony dwoma kobietami – ukochaną Anną, oraz pamiętającą jeszcze czasy rodziców, opiekującą się jego domem Iris. W prologu świadkujemy scenie, w której Iris za pomocą czarów voodoo, staje się odpowiedzialna za śmierć Anny. Francesco nie zamierza jednak tak łatwo utracić ukochanej i niewiele myśląc, wstrzykuje jej środek, który pomoże mu zachować jej ciało w jak najlepszym stanie po śmierci. W noc pogrzebu zakrada się na cmentarz i niczym Victor Frankenstein, wykopuje zwłoki, które następnie „odświeża” przy pomocy wiernej służącej, kładąc je na powrót we wspólnym łożu. Odtąd Anna będzie nieżywym świadkiem zbrodni, jakich dopuści się jej ukochany, w imię przedziwnie pojmowanej miłości, która właśnie przekracza kolejne granice.

 

buio-omega-4

 

„Przetrwamy razem nawet grób”, śpiewał John Lees z dziś już zapomnianego zespołu Barclay James Harvest, zaś Bob Dylan przekonywał, że „Śmierć to jeszcze nie koniec”. W najdzikszych fantazjach żaden z nich nie wyobrażał sobie jednak, w jaki sposób ich słowa mogą zostać przez innych odebrane i ukazane dzięki filmowej kamerze. Reżyser i operator Joe D’Amato przekroczył swoim obrazem nie tylko tytułowe ciemności, których zasłony do tej pory bywały tylko lekko odsłaniane na szerokim ekranie, ale i zakwestionował wszelkie romantyczne uniesienia poetów, pisarzy i innych twórców sztuki, szukających w śmierci ukochanej czegoś więcej, niż tylko zimnego trupa.

Na gruncie horroru gore D’Amato pokazał właściwie wszystko: członkowanie ciała, patroszenie i rozpuszczenie w kwasie zwłok, kremację; to techniki używane przez seryjnych morderców do ukrycia ich zbrodni. Nie odkrył tym Ameryki, pokazał jedynie, jak może funkcjonować psychika i jak może wyglądać działanie seryjnego mordercy, dla którego zabójstwo jest na porządku dziennym, na równi z posiłkiem (sugestywnie nakręcona scena obiadu, kończąca się womitacją Francesco), pracą, czy odpoczynkiem. Do rejestracji owych czynów dodał uniwersalną historię zakochanej pary i złej czarownicy, unicestwiającej ich plany. Stonowana początkowo Iris, spełniająca zachcianki Francesco, tylko czeka, by zastawić na niego swoje sidła, dążąc do pełnej kontroli nad młodzieńcem. Dla niej liczy się tylko jego majątek, dla pozyskania którego nic nie może stanąć jej na przeszkodzie. Jej postać to prawdziwy popis Francesci Stoppi, późniejszej gwiazdy nunsploita „The Other Hell” Bruno Matteiego. Iris w jej wykonaniu zapada głęboko w pamięć, przywołując swą rolą postaci wiedźm, złych macoch i innych przeklętych kobiet z mrocznych baśni. Posągowa uroda Cinzii Monreale w roli martwej Anny jest wspaniale podkreślona makijażem, czyniącym z niej swego rodzaju wyobrażenie anioła. Kieran Canter, odtwarzający postać Francesco, choć aktorsko nieco drętwawy, szybko zjednuje sobie widza, który momentalnie identyfikuje się z jego postacią, zaczynając się zastanawiać, jak daleko posunąłby się, będąc na jego miejscu. I tutaj reżyser pierwszy raz wali widza młotkiem w głowę – dla Francesco morderstwo nie jest żadnym problemem, ba, mężczyzna ma w tym temacie spore doświadczenie. Kolejne kobiety padają jego łupem, wcześniej zaspokajając chorobliwe skłonności bohatera, dotyczące odczuwania podniecenia w obecności zmarłej Anny. Nad wszystkim czuwa Iris, mająca ściśle opracowany plan przejęcia majątku młodzieńca.

Należy docenić ciekawe zdjęcia D’Amato, momentami surowych, momentami pełnych przepychu wnętrz, wyraźnie inspirowanych tradycyjnym włoskim kinem grozy, oraz świetnie użytą muzykę zespołu Goblin, która kolejny raz wspaniale oddaje ducha opowiadanej historii. To zdecydowanie najlepszy horror Włocha, co nie znaczy, że doskonały – napięcie nie jest utrzymywane na równym poziomie, bywają momenty, w których obraz wpływa na mielizny, ale są one skutecznie rozbijane kolejnymi trzęsieniami ziemi, które skutecznie przykuwają do fotela widza. To horror gore wykonany na bardzo wysokim poziomie, ze wszystkimi jego wadami i zaletami, wspaniały prekursor późniejszych drastycznych obrazów, by wspomnieć tylko słynnego „Nekromantika” Jorga Buttgereita.

I jeszcze coś na koniec. Kilka słów, w których chciałbym się odnieść do recenzji obrazu dokonanej przez Patryka z bloga „Po napisach”:

„Teraz wiem jak bardzo można mieć zryty beret jako reżyser :)”

1993 rok, Racibórz – trzech kolegów brutalnie bije i okalecza mężczyznę, którego zwłoki następnie ćwiartują siekierą i wrzucają do pobliskiej Odry.
2003 rok, Czerniejów – matka topi swoje pięcioro nowo narodzonych dzieci, zwłoki owijając w gazety i ukrywając w beczkach.
2009 rok, Lublin – podczas wspólnej libacji alkoholowej jeden z uczestniczących w niej mężczyzn dźga kilkukrotnie nożem kompana od kieliszka, zwłoki wynosi na strych, ćwiartując je w celu zatarcia śladów.
Myślę, że zamiast negowania zasadności „Buio Omega” i innych obrazów nurtu gore, należy sobie zadać dosyć proste pytanie – czy chory i pierdolnięty jest reżyser fikcyjnego, choć wysoce realistycznego horroru, jego skończone dzieło, czy może jednak świat w jakim żyjemy?

„Film średnio mi przypadł do gustu, jednak „zaliczyłem”. Nie powiem żebym się nudził, jednak okazałem się zbyt delikatnym materiałem na chorą jazdę w tym wykonaniu.”

Świadomy widz decydujący się na seans gore MUSI mieć świadomość, że ten bękarci odłam horroru to nie rurki z kremem, lecz najczęściej traumatyczny, transgresyjny obraz przełamujący tradycyjne spojrzenie na obraz filmowy, ale i normy społeczne uznane za obowiązujące w danym momencie.

„Tak więc… nie zostanę fanem tytułu, jednak zapamiętam go na zawsze. A to chyba dobrze?”

Myślę że tak – film gore, którego nie zapamiętujemy po pierwszym seansie, nie spełnia podstawowego założenia tego rodzaju kina, czyli szokowania widza swoją treścią. Dopiero po otrząśnięciu się z tego szoku możemy wyszukać ewentualną głębszą myśl, najczęściej przysłoniętą zalewem krwi w tej odmianie horroru.

Filmy gore mają jedną, podstawową cechę, funkcję, która być może nie jest widoczna na podstawowym poziomie odbioru. Otóż te filmy nie są kręcone po to, by zadowolić widza, omamić go świetnym scenariuszem, wyszukanym aktorstwem czy pięknymi plenerami. To kino ma szokować, wstrząsać, przerażać, ale i uświadamiać o zagrożeniach czyhających na człowieka z każdej strony – w tych obrazach zło jest wszechobecne i wręcz namacalne, najczęściej niemożliwe do pokonania. Najlepsze obrazy tego gatunku, takie jak seria o żywych trupach George’a Romero, body – horrory Cronenberga, japońskie ultra realistyczne obrazy pokroju „Naked Blood”, czy choćby trylogia śmierci Nacho Cerdy, są w stanie wynieść gore do poziomu analizy, uosabiając lęki współczesnych społeczeństw. Czy „Buio Omega” Joe D’Amato jest takim obrazem? Na to pytanie każdy musi sobie sam odpowiedzieć.

haku

Źródła zdjęć: 101movies.com, vebidoo.com, wrongsideoftheart.com, lupusartzzz.blogspot.com