logo
Dont-go-

Double Feature Grindhouse vol. I

„RICCO the MEAN MACHINE” aka „CAULDRON of DEATH” reż. Tulio Demicheli, 1973

 

cauldron_of_death_poster_01 (1)

 

Hiszpańsko – włoski pulpiszon, będący czymś na kształt grindhouse’owego gangsta Hamleta (wtedy jeszcze Baz Luhrman o Szekspirze wiedział tyle, że to kot sąsiada), nieco przetasowanego: tu nie królowa, a Ofelia łączy się z Klaudiuszem, Hamlet nie hamletyzuje, tylko działa, choć wyrazem twarzy w każdej scenie daje do zrozumienia, ze nie ma żadnego pomysłu na to „czy być , czy nie być”. I nie finguje choroby umysłowej, tylko pogania wrogom fałszywe banknoty, sfingowane u dziadka swojej flamy na powielaczu. Ale po kolei:

Ricco (Christopher Mitchum), syn znanego gangstera, wychodzi po dwóch latach z pierdla. Od matki i siostry dowiaduje się, że ojciec zginął z rąk nieznanych sprawców, a jego interesy przejął wszechwładny Don Vito (Arthur Kennedy), z którym żyje obecnie narzeczona Ricca, Rosa (Malisa Longo), o której śnił dzień i noc przez całą odsiadkę. Ricco postanawia wyświetlić sprawę, znależć mordercę i wypłacić mu w ołowiu, co się należy. Wciąga w imprezę byłego współpracownika śp. papy, Cyrana (Eduardo Fajardo) i przypadkiem poznaną cinkciarę imieniem Scilla (Barbara Bouchet), operującą fałszywymi pieniędzmi, produkowanymi chałupniczo przez wspomnianego dziadka. Tak Ricco wkracza na wyboistą drogę prywatnego śledztwa i kompleksowej dintojry.

Elementem, który w dużym stopniu kładzie film na łopatki, jest odtwórca tytułowej roli (młodszy syn Roberta). Chyba tylko dzięki koneksjom legendarnego ojca ów chłoptaś trafił do przemysłu filmowego, co zakrawałoby na nepotyzm stulecia, bo tak papierowego aktorsko jednokomórkowca dawno nie widziałem. Nasz mściciel to długowłosy blondynek z twarzyczką jak dupa niemowlaka, który gra, jakby wcześniej tylko kozy pasał, z jedną miną typu „kto mi zajebał mózg?” w każdym ujęciu. „Zgroza!”, jak mawiał pułkownik Kurtz. 

Jako, że grindhouse’owa specialite de la maison to – nie oszukujmy się – nie pogłębiona wiwisekcja osobowości bohaterów, lecz spuszczone z łańcucha sex i przemoc, te właśnie kryteria będą miały decydujący wpływ na odbiór dzieła. Reżyser filmu, argentyński Hiszpan Tulio Demicheli (jak Marek Tuliusz Cyceron) najwyraźniej wie, że nazwisko słynnego drugiego imiennika zobowiązuje, toteż cyców i to niezłych, nie pożałował. Barbara Bouchet wygląda tu jak z obrazka, a konkretnie, jak Primavera Botticellego, o włosach w kolorze 24 – karatowego złota. W jednej ze scen wyłania się z nocnej mgły tuż przed maską auta wiozących kasę ludzi Don Vita i zaczyna robić striptiz pod bluesa na harmonijce chromatycznej z wejściem na karoserię. Konwojenci dostają hormonalnej reakcji łańcuchowej i Ricco nie ma problemów z ich obezwładnieniem.

 

Ricco3

 

Kara szefa jest sroga. Ogromna wanna z kwasem siarkowym ma na jednej ze ścian naklejone dwa dupne, czerwone postery z gołymi babami. Siepacze Don Vita walą o tę ścianę twarzami konwojentów, aż tryskająca krew zmiesza się z czerwienią plakatów, a następnie ekspediują ich w żrące odmęty. Wanna powraca w najmocniejszej scenie filmu: niezaspokojona Rosa uwodzi swego „Jerzy Połomski alike” goryla, lecz pechowo obydwoje zostają przyłapani in flagranti przez bossa rogacza. Gołego „Połomskiego” na oczach Vita i Rosy oprawcy glanują na wylewce obok wanny, po czym jeden z nich wyciąga sprężynowiec… i na pełnym zbliżeniu odrzyna biedakowi jaja wraz z przyrodzeniem, zatyka tym wyjącą paszczę i wio do wanny.

 

00Ricco3

 

Strzelaniny mamy tu w umiarkowanych ilościach, ale też krwawe – blood squiby eksplodują praktycznie przy każdym trafieniu – choć realizacyjnie nie grzesząc inwencją. To ostatnie jeszcze bardziej daje się we znaki w momentami wyjątkowo drewnianych scenach walki wręcz, bo zapomniałem wspomnieć, że Ricco to też karateka. Hollywoodzki weteran Arthur Kennedy bez błysku w oku odstawia skapcaniałego mafiosa, pogardzanego przez młodą kochankę; chyba jednak nie za sprawą aktorskiego wyczerpania, gdyż rok później w „Let Sleeping Corpses Lie” Jorge Grau wykrzesze z niego o niebo więcej, niż Demicheli. Co jeszcze? Muzyka przeciętna, happy endu nie ma, a grająca Rosę posiadaczka pięknego ciała i budzącej respekt exploiterskiej filmografii Malisa Longo też szczuje cycem, aż miło , zanim skończy w kwasie.

Wyłącznie dla koneserów.

 

„DON’T GO IN THE HOUSE” reż. Joseph Ellison, 1980

 

Dont-go-

 

Po premierze krytyka nie zostawiła na tej produkcji suchej nitki. Debiutanckie dzieło niespełnionej nadziei horroru, Josepha Ellisona, sklasyfikowano jako nihilistyczny, urągający człowieczeństwu filmowy pomiot – efekt schadzki wynaturzonej wyobraźni i spaczonego smaku. W recenzjach pojawiły się nawet głosy kwestionujące zdrowie psychiczne reżysera; nie jako docinki, a całkiem serio. Znamienna okazała się także reakcja publiczności, co ważne, świadomej i nieprzypadkowej. „Don’t Go in the House” wyświetlano w Nowym Jorku na podwójnym seansie wraz z pierwszą częścią „Friday the 13th” (film Ellisona jako drugi w kolejności). W trakcie projekcji „Piątku 13-go”, na sali zapanowało całkowite rozprężenie. Publiczność reagowała żywiołowo, akcja komentowana była głośnymi „sucharami” rzucanymi z różnych punktów sali, a kolejne zbrodnie Jasona nagradzano wybuchami śmiechu. 

Podczas seansu „Don’t Go in the House” widownia zamarła. Nieliczne początkowe komentarze uwięzły w gardłach, klimat wspólnej zabawy ulotnił się momentalnie i aż do końca projekcji panowała grobowa cisza. Obecny na sali reżyser, miał niepowtarzalną okazję prześledzić, jak zahartowane w kinowej grozie audytorium zostaje literalnie wciśnięte w fotele i jak wielka i niszcząca moc (widzowie, z którymi rozmawiał byli do głębi wstrząśnięci) tkwi w opowieści, którą napisał i wyreżyserował:

Donny (Dan Grimaldi), torturowany w dzieciństwie przez matkę – gdy napsocił, opalała mu ręce nad ogniem – już jako dorosły, acz psychicznie stłamszony facet, mieszka z nią w okazałej willi. Po jej nieoczekiwanej śmierci, stado uwięzionych w jego głowie demonów uwalnia się z całym impetem. Spowite w różnym natężeniu mroku pokoje, schody i korytarze jego potężnego domostwa stają się areną ulotnych widziadeł, halucynacji i powidoków. Donny zaczyna słyszeć bluźniercze szepty, w przestrzeni czuje się obecność demonicznej siły, która zaczyna nim sterować. Bohater zawieszony między panicznym lękiem przed Nieznanym, a równą mu trwogą w obliczu tego, czego żądają od niego owe nieczyste siły, ulega im. A żądają odwetu za całe zło, jakiego doświadczył w rodzinnym domu. A to wymaga ofiar, dokładnie kóz ofiarnych, które poniosą brzemię nieodkupionej winy okrutnej matki. Donny zaczyna z pietyzmem wznosić swe całopalne sanktuarium: obija blachą ściany i podłogę jednego z pokoi, przygotowuje ognioodporny uniform, miotacz płomieni i butlę z mieszanką zapalającą, przytwierdza do sufitu hak z łańcuchem… pierwszą zwabioną do domu kobietą jest atrakcyjna pani z kwiaciarni. Autentycznie było mi jej żal. Tak się zaczęło. Można by rzec, iż rezydencja Donny’ego Kohlera stała się ambasadą Piekła w sensie dosłownym.

 

dont-go-in-the-house-pictures-12

 

Film okazał się niespodzianką. Mając w pamięci jego niesławną famę, spodziewałem się hardcorowego torture – porna. Otrzymałem oszczędny, surowy w formie B – klasowy horror z idealnie wykreowanym chorym klimatem. Do tego zrobiony z prawdziwym talentem, co nie jest częstym zjawiskiem u debiutujących na arenie „niskiego budżetu” nowicjuszy (Ellison miał za sobą jedynie doświadczenie asystenta przy kilku podobnych produkcjach). Reżyserowi udało się znaleźć złoty środek między decydującymi komponentami – grozą i makabrą – sceny przemocy są upiorne, lecz nie przeszarżowane, dzięki czemu historia nie spuszcza z poważnego tonu, omijając mielizny niepożądanej groteski. Nowatorsko potraktowany został stareńki motyw Nawiedzonego Domu: opętana willa jest tu równie niebezpieczna dla przekraczających progi niewinnych ofiar, jak i zamieszkującej ją ludzkiej bestii. Duża w tym zasługa operatora Olivera Wooda („2 Days in Valley”, „Neon Maniacs”), który malując mrokiem rozcieńczanym skąpymi uncjami światła, fachowo zatopił domiszcze w odmętach dyktatury Tego, Co Ukryte.

Stronie wizualnej nie ustępuje dżwiękowa; elektroniczna muzyka Richarda Einhorna jest w stanie napędzić stracha nawet gdyby jej użyć jako ilustracji do serialu „Ranczo” oglądanego w słoneczne popołudnie, w gronie znajomych. Inspiracji hitchcockowską „Psychozą” trudno w tym filmie nie zauważyć, jednak Ellison postarał się nadać mu własny, oryginalny ton. Przede wszystkim opowiadając historię z punktu widzenia szaleńca (mamy też wyraźnie zaznaczony moment transgresji Otchłani w jego życie i umysł) i zostawiając potężny margines dla uznania tajemnych emanacji w domu Donny’ego za metaforę jego obłędu, bądź jako przejaw mocy autonomicznej (diabelskiej).

 

5

 

Jednak najważniejszą częścią opowieści pozostaje oczywiście jej bohater. Wcielający się w postać Donny’ego Dan Grimaldi (także debiutant, póżniejsza gwiazda „Sopranos”) dał pulsującą, prawdziwie przeżytą kreację, wprawiając widza w idealny dyskomfort. Jego Donny budzi wszelkie możliwie sprzeczne uczucia jednocześnie; nie tylko jako kat i ofiara w jednym. Donny podobnie jak tytułowy „Martin” z filmu George’a Romero prowadzi podwójne życie. Introwertyczny zblokowany socjopata gdzieś tam tęskni za normalnymi relacjami z otoczeniem (gdy znajduje się poza zasięgiem Złych Mocy, czyli poza domem). Próby nawiązania normalnych kontaktów z kobietami są mimo najszczerszych chęci żałosne i przynoszą opłakane rezultaty, a gdy sytuacja zdaje się iść ku lepszemu i tak wszystkie drogi poprowadzą DO DOMU, gdzie na Mr. Hyde’a i jego panią czeka miotacz ognia i zwisające łańcuchy. Przenikająca film nieuchronność i całkowity brak wyjścia, są w nim najbardziej przerażające. „Don’t Go in the House” wpisuje się w stalk and slasherski, intymistyczny nurt w horrorze przełomu lat 70/80, który reprezentują m.in. „Buio Omega” Joe D’Amato, „Driller Killer” Abla Ferrary, a w pewnym sensie także „The Shining” Stanleya Kubricka. Jednak filmowi Ellisona najbliżej do kultowego „Maniaka” Williama Lustiga (choć mamy tu zupełnie inny typ bohatera), gdzie pewne fabularne pomysły łączy wyraźne podobieństwo („Maniac” miał premierę równo rok póżniej). Obydwa te wspaniałe, nabuzowane sleazem i dusznym klimatem horrory, są jak Gerwazy i Protazy kina eksploatacji, które już nie wróci, lecz nigdy nie umrze w fanowskich sercach.

Polecam gorąco.

SIMPLY

 

grindhouse_weinsteins

  • http://panorama-kina.blogspot.com/ Mariusz

    O tym pierwszym już pisałeś u mnie, ale ostatecznie oceniłeś go na 3/6, więc odstawiłem seans na później. Poza tym dużo zaspojlerowałeś, więc wydaje mi się, że film już mnie niczym nie zaskoczy ;) Ale za to ten drugi obraz zapowiada się całkiem obiecująco, jak będę miał ochotę na eksploiterski horror to wtedy sięgnę po „Don’t Go in the House”. W Twoim tekście zauważyłem małe niedopatrzenie, wspomniałeś o pierwszej części „Piątku trzynastego” i … zbrodniach Jasona (bohaterka „Krzyku” Cravena zginęła za taki błąd :D).

  • Simply1

    Przede wszystkim oglądnij ,, Maniaka” jak nie widziałeś, bo to jest KANON! ( artyleria :D )
    A propos ,, Krzyku” . Nie długo po opublikowaniu tekstu dzwonił do mnie jakiś anonim i sapał .
    Więc zapytałem go ,, ile waży, jak namoknie” , to się rozłączył.